Iberia’21: dzień 2, czyli raj surfera i kampera

Witamy w krainie bociana! To nasze jedno z pierwszych spostrzeżeń z wybrzeża Algarve: jeśli komuś bociany kojarzyły się głównie z Polską, to meldujemy że tutaj są ich setki, jak nie tysiące! Początkowo zdumieliśmy się, gdy jeden przeleciał nisko nad naszym jadącym autem – skubańce mają solidną rozpiętość skrzydeł! Gniazda są wszędzie: na kominach, dachach, na słupach po środku ronda, a nawet na oprawach lamp drogowych. Krążące po kilka, kilkanaście sztuk nad drzewami tworzą niesamowity spektakl. Niemniej, na odwiedziny żadnego nie liczymy 😜

Portugalia jest póki co nieco bardziej konserwatywna z luzowaniem obostrzeń: wciąż trzeba nosić maseczki, czego na zewnątrz 70% ludzi nie przestrzega. Inna sprawa z wnętrzami – można być pewnym bycia upomnianym jeśli szmatka chociażby lekko nam się zsunie z nosa. Dotyczy to nawet śniadań w naszym hotelu na totalnym odludziu. Twarz można uwolnić dopiero po zajęciu miejsca przy stole. Potrzebowaliśmy odespać intensywny dzień tranzytowy i w kolejny weszliśmy totalnie niespiesznie. Złapaliśmy śniadanie o najpóźniejsze możliwej godzinie i dopiero koło południa byliśmy gotowi wyruszyć w drogę. Zaplanowaliśmy sobie ambitną objazdówkę górzystych terenów w głąb lądu, zjazd na zachodnie wybrzeże i powrót południem regionu.

25 minut krętej, pagórkowatej drogi przez wioski wzdłuż rzek Odelouca oraz Arade i zameldowaliśmy się w najbliższym od naszej bazy punkcie zwiedzania. Wobec miejscowości Silves nie mieliśmy szczególnych oczekiwań, pomni jeszcze wczorajszej wizyty w nie-Portimão. Szybko pojawiła się lekka (pozytywna) frustracja bo okazało się, że tu jest dużo bardziej klimatycznie i kolacja w tym miejscu byłaby chyba sporo przyjemniejsza. Kilka wąskich, deptakowych uliczek i sporo niezobowiązujących knajpek, a do tego niska historyczna zabudowa, mauretański zamek górujący nad miejscowością i rzeka owijająca całe centrum. Prowincjonalnie, leniwie i bardzo uroczo. Do tego, dokonaliśmy kolejnego bezużytecznego spostrzeżenia – tutaj każda mieścinka ma kilka supermarketów, a już na pewno ma Lidla. Lidl w Silves byłby w Warszawie królem Lidlów, a przynajmniej moim ulubionym Lidlem. Rozmiar, przestronność, porządek, zatowarowanie, różne gatunki ryb i owoców morza dostępne na wagę. Podjarałem się… i tak, wiem że to starość 😂 Obchód miasta zaczęliśmy typowo, czyli od godzinnej posiadówki w przepięknej, wyłożonej tradycyjnymi kaflami azulejos kawiarni DaRosa. Zamówiłem sobie kawę z regionalnym likierem, która nie zrobiła w ogóle szału. Za to figowo-migdałowe ciasto to petarda niemal taka wystrój!

Wiedzieliśmy, w którym kierunku chcemy ruszyć z Silves, ale nie do końca wiedzieliśmy w jakim celu. Przyjęliśmy azymut na górską miejscowość Monchique. Pierwotny plan zakładał krótki trekking po szlakach pasma górskiego Serra de Monchique, ale rozleniwiliśmy się i stwierdziliśmy, że piękne widoki i tak ujrzymy w dalszej drodze autem. Sama miejscowość nie jest jakaś super ciekawa, więc ustaliliśmy, że odwiedzimy uzdrowisko Caldas de Monchique, położone w dolinie kilka kilometrów przed głównym miasteczkiem. Uzdrowisko okazało się być głównie jednym obiektem hotelowym rozciągniętym na kilka dużych budynków i lokali, w dodatku zamkniętym przez 'wiadomoco’. Nieopodal mieliśmy jeszcze do obczajenia polecaną ścieżkę przyrodniczą wzdłuż 'okiełznanego’ strumyka górskiego. Jedyny komentarz, jaki przychodzi na myśl, to „borze, co za gówno!”. To nie ostatni raz, kiedy tego dnia tak pomyśleliśmy – w końcu czekało nas oglądanie inauguracyjnego meczu Polaków na Euro przeciw Słowakom (hue hue). Wracając do Caldas, całość to max 100 metrów długości zabetonowanego strumyka z równie zabetonowanymi kaskadami i chaotyczną zielenią, ani w pełni naturalną, ani w żaden sposób zadbaną. Long story short, można sobie to całkowicie odpuścić, chyba że akurat chcecie zostać klientami tutejszego spa w lepszych czasach. Na szczęście nie bolały nas tutejsze odwiedziny – mieliśmy po drodze do Aljezur i zachodnich plaż.

Aljezur nie był jakimś naszym dużym celem podróży, ale tak się złożyło, że trafiliśmy tam w okolicach rozpoczęcia meczu. Żeby jednak dojechać do Aljezur z Monchique, trzeba pokonać sporą ilość wzniesień i serpentyn, które jednak nagradzają ładnymi panoramami z wybrzeżem Atlantyku w tle. Końcówka trasy to ostry zjazd w dół – dobre 5-10 minut jazdy na luzie i hamulcu, żeby się zbytnio nie rozpędzić. W końcu w dole ukazuje nam się białe miasto przecięte na pół niewielką rzeką, przy czym ta druga połowa nieśmiało pnie się po kolejnym wzniesieniu, na szczycie którego góruje surowa twierdza. Wjechaliśmy do tej bliższej części, znaleźliśmy mały centralny placyk z dosłownie jedną czynną tawerną i ruszyliśmy tam na drobną przekąskę i mecz. Okazało się, że Euro nie nadają, ale nic ciekawego akurat nie leciało, więc zgodzili się przełączyć nam na ten popis polskich kopaczy. Powiem tylko, że do końca nie dotrwaliśmy i ruszyliśmy dalej na west coast. W międzyczasie na zewnątrz z czystej lampy i 28 stopni zrobiło się gęste, pochmurne 19. Super prognostyk na początek urlopu i popołudniową wycieczkę na atlantyckie plaże.

Zachodnie wybrzeże Algarve jest bardzo dziewicze, mało skomercjalizowane, a nieliczne turystyczne wioski są małe i proste. Po przebiciu się przez serię wzniesień dojeżdżamy do pierwszej z wybranych plaż i już wiem, że było warto. Parkujemy na szczycie klifu, z którego możemy zejść po skałach do meandrującej szerokim piaszczystym korytem rzeki Aljezur – wcześniej widzieliśmy ją w postaci cienkiej strugi rozcinającej miasto o tej samej nazwie. U ujścia jest znacznie szersza a jej piaszczysty brzeg przechodzi płynnie jedną stroną w malowniczą plażę Amoreira, obecnie pustą z wyjątkiem dwóch surferów i parą spacerowiczów z trójką rozkosznie wariujących w wodzie psów.
Ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża (powiedzmy – cały czas kluczenie klifami) ale po chwili musimy zrobić niespodziewany przystanek, bo mijamy mega klimatyczną wioseczkę. Całe wybrzeże Algarve wygląda mniej więcej tak, że mamy wysokie klify, które co jakiś czas ustępują schodzącym w stronę oceanu dolinom, albo chociaż wciśniętym między linię wody i skały plażom. Tutaj, w Monte Clerigo dolina schodzi bardzo płasko i obszernie, a piach z plaży wcina się głęboko w ląd, wykraczając poza linię drogi przecinającej wioseczkę w poprzek. Jak na nasze, ktoś tu musi mieć etat na stałe zamiatanie tej jezdni. Samo Monte Clerigo jest bardzo klimatyczne – to zaledwie kilka knajpek, kilkanaście domków, częściowo przyklejonych do skał wznoszących się na lewo od plaży. Plaża jest głęboka i szeroka, z obu stron zamknięta skalistymi zboczami, które absolutnie nie wzbudzają zaufania, jeśli ktoś myślałby, żeby się do nich zbliżać. Rewelacyjne miejsce, dla kogoś chcącego totalnie odciąć się od cywilizacji, surfować i obcować z podobnymi sobie świrami. W ogóle, rejony Lagos – Sagres – Aljezur wyglądają na mekkę surferów i kamperowiczów, którym nikt nie wchodzi w drogę. Nie ma rozbuchanej infrastruktury turystycznej, a jedynie to co potrzebują młodzi podróżnicy: wolność, przestrzeń, proste miejsca noclegowe, klimatyczne knajpki, niedrogie bary i dostęp do plaż. To wszystko, plus spektakularny widok na wciśniętą między klify plażę zapewnia nasz kolejny przystanek, czyli Arrifana.

Dalej lecimy do Sagres, żeby zdążyć przed zmierzchem, chociaż na zachód słońca nie ma co liczyć – chmury dalej niskie i gęste. Gdy przejeżdżamy tuż pod turbinami wiatrowymi, nie widzimy nawet ich wierzchołków. Po drodze wpadamy jeszcze na chwilę zobaczyć kolejną dziką plażę, Bordeira. Znów jest to zwieńczenie szerokiej doliny, z jednej strony odciętej rzeką Carrapateira od górujących nad piaskami skał. Łapiemy kilka fotek i spieszymy dalej, ale w pewnym momencie trafiamy na osobliwe miejsce i musimy się na chwilę zatrzymać. Przy drodze widzimy opuszczone gospodarstwo rolne z ruinami budynków mieszkalnych i gospodarczych… totalnie opanowane przez kozy! Ciężko stwierdzić, czy dzikie, czy pasące się tam (raczej to pierwsze), ale występujące w ilości zdecydowanie kilkuset. Totalnie abstrakcyjny widok – musieliśmy się upewniać czy to nie zwidy 😂

Dobijamy do Sagres tuż przed zmierzchem i decydujemy się się od razu odbić na przylądek St. Vicente, gdzie znajduje się malowniczo położona latarnia morska i… więcej klifów 😜 Tak – poszarpane, skaliste wybrzeże to zdecydowanie jeden z największych naturalnych atutów Portugalii. Prosta, pusta droga sprzyjała mocnemu przydepnięciu pedału gazu, ale coś tam udało się zobaczyć. Inna sprawa, że jak przystało na otoczony z trzech stron Atlantykiem cypelek, wiatr nie zachęcał do dłuższego przebywania na zewnątrz. Wróciliśmy do Sagres, ale nie chciało nam się już nawet wysiadać z auta. Zrobiliśmy rundę honorową pod fort ustanowiony przez Henryka Żeglarza, niegdyś szturmowany przez Francisa Drake’a, w XVIII wieku zmieciony z 60-metrowego klifu przez tsunami. Przejechaliśmy przez główniejsze ulice Sagres, które mniej więcej oferują spełnienie potrzeb surfujących turystów i nic ponadto. Nie żebym krytykował – bardzo mi się spodobał taki leniwy, niezobowiązujący klimat tej miejscowości i szkoda że nie przyjechaliśmy tu jeszcze za dnia.

Było już późno, byliśmy głodni, ale zrażeni Portimão, więc postanowiliśmy w drodze powrotnej zahaczyć jeszcze o Lagos w poszukiwaniu dobrej szamki. Byliśmy w Portugalii już dwie doby, ale nadal nie trafiliśmy na żadne fajne miejsce z dobrymi seafoodami i jak się okazało, Lagos nie odmieniło tego stanu rzeczy. Niemniej, trochę poprawił naszą percepcję regionu – okazał się nieco większym miastem, ale tętniącym życiem, z masą deptaków i ciasnych uliczek w historycznym centrum. Tu zdecydowanie można dobrze zjeść i zabalować. Problem w tym, że zależało nam na tym pierwszym, a trafiliśmy tu po 22, gdy większość restauracji szykowała się już do zamknięcia (nie wiem czy taki standard, czy to przez #samiwiecieco). Rzutem na taśmę wpadliśmy do Beats & Burritos – wege knajpy z amerykańską załogą, w której mogliśmy skomponować swoje własne bowle, burritosy, wrapy itd. Bardzo spoko, ale to wciąż nie sardynki i ośmiornice! Może kolejnego dnia?

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy