Ku naszemu niezadowoleniu, pogoda nie zmieniła się od poprzedniego dnia, czyli jest umiarkowanie ciepło i nie widać ani kawałka niebieskiego nieba. Niestety, prognozy na najbliższe dni również nie pozostawiają nam złudzeń. Rozwala nam to plan, odbiera możliwość cieszenia się pięknymi plażami i piętrzy frustracje – mamy świadomość, jakie temperatury obecnie panują w Polsce. Niemniej, można się skupiać na problemach, ale można się też skupiać na rozwiązaniach, więc po śniadaniu szybko ogarniamy, co możemy wyciągnąć z tego dnia. Kusi mnie powrót za dnia do Sagres, ale trochę się tam jedzie, więc decydujemy skierować się do bliższego Lagos, które wyglądało bardzo przyjemnie poprzedniego wieczora. Mówiąc już o problemach i rozwiązaniach, zagadnieniem do ogarnięcia numer jeden obecnie jest awaria paznokcia Gosi, a wiadomo że to problem najwyższej wagi. Ustawiamy navi na studio w Lagos, gdzie przesympatyczna pani w chwilę i bezkosztowo usunęła usterkę. Mamy wizytówkę, więc jakby ktoś chciał sobie robić pazury w Lagos, to możemy polecić 😜 Zostawiliśmy auto na dużym, bezpłatnym i zapchanym parkingu w centrum i poszliśmy się poszwendać po mieście. Szczerze, liczyłem że za dnia będzie tu nieco atrakcyjniej, że z łatwością znajdziemy fajne, klimatyczne knajpki, kawiarnie, wypasione lody. Gastro jest niby całe multum, ale odnoszę wrażenie że jest byle jakie i trzeba się namęczyć, żeby znaleźć w dobrej jakości coś innego, niż pizzę i kanapki. Nagrodą pocieszenia okazały się lody, które były absolutnym sztosem, gęste i tłuste jak lubię 😉 Gelicia is the place, gdyby ktoś pytał. Tu akurat można było płacić kartą, ale taka drobna uwaga – wiele miejscówek w Algarve honoruje jedynie gotówę, więc trzeba być zawsze przygotowanym.
Obeszliśmy sobie tę nieszczęsną starówkę, doszliśmy do ujścia rzeki i jej nabrzeżem wróciliśmy w stronę centrum. Ciekawym tematem jest dość specyficznie umiejscowiona marina, wybudowana nie od strony oceanu, a na rzece na wysokości centrum, z tym że na jej przeciwległym brzegu. Nabrzeże od strony miasta uporządkowane, ale puste i martwe. Jedyne oznaki życia to zaczepiający nas co 15 minut naganiacze wycieczek łódkami/kajakami/supami do jaskiń i/lub na dolphin spotting. Przeżyjemy bez tego. Ogólne wrażenie z Lagos mamy takie, że można sobie tu wpaść na pół dnia, raczej wieczorem, kiedy coś się dzieje – nightlife w miarę spoko, ale z lokalną kuchnią to tak średnio, nie trafiliśmy. Tuż za miastem znajdują się jedne z najpiękniejszych, a więc również najmocniej obleganych plaż i skał całego regionu, których to fotografie wyskakują w topce wyszukiwarki, po wpisaniu hasła ‘Algarve’. Pogoda nadal nie dopisywała, więc połowa uroku związana z turkusowym kolorem wody odpadała na starcie, ale Ponta da Piedade nadal robi duże wrażenie. To porozrywany przylądek z licznymi ostańcami skalnymi, jaskiniami i łukami otaczającymi płyciznę, do której można zejść kilkudziesięcioma schodami. Tu mieliśmy małą spinę, bo schody są nudne, a dużo ciekawiej wyglądała surowa skała, do której prowadziła… no powiedzmy że ‘ścieżka’ offroadowa. Gosia nawet nie chciała patrzeć, ale według mnie podejście było dość proste i bezpieczne (o ile nie wchodziło się tam w japonkach, jak niektórzy 😂), a widok bezcenny. Spędziliśmy tu sporo czasu, robiąc zdecydowanie więcej zdjęć niż potrzeba i ruszyliśmy dalej, umyślnie ignorując sąsiadujące plaże Camilo, Balança i inne. Z tym portugalskim wybrzeżem jest trochę jak ze świątyniami w Tajlandii – wszystkie są piękne i zachwycające, ale jest ich tyle, że po kilku człowiek łapie przesyt i nie ma już ochoty patrzeć na kolejne. Byliśmy już uświadomieni, że ten turystyczny koszmar, który widzieliśmy pierwszego wieczora to nie Portimão, tylko przyklejona do niego Praia da Rocha, więc samemu miastu zdecydowaliśmy dać drugą szansę. Spoiler alert: podwyższyliśmy ocenę z ‘bardzo źle’ na ‘słabo’.
Jakieś stare miasto jest, ale ani urokliwe, ani szczególnie tętniące życiem. W wielu miejscach czas jakby się zatrzymał, i to nie w pozytywnym kontekście. Niby to drugie największe miasto regionu, ale sklepów jak na lekarstwo, knajpki przeważnie niezachęcające, nawet główna ulica zakupowa wygląda jak Półwiejska w Poznaniu 20 lat temu. Układ miasta jest podobny jak w Lagos, czyli mamy rzekę z miastem po jednej stronie i mariną po drugiej. Wiele obiecywaliśmy sobie po tutejszym muzeum, które było wszędzie polecane jako rewelacyjne i wygrywające międzynarodowe nagrody. Umiejscowione jest na nabrzeżu w dawnej fabryce puszkowanych sardynek i przedstawia w dosłownie telegraficznym skrócie dzieje miasta, regionu i przemysłu sardynkowego. Budynek jest pięknie odrestaurowany, ekspozycja ciekawie zaprezentowana, ale wbrew opisom z neta zabrakło mi tu chronologii i/lub związku przyczynowo-skutkowego między poszczególnymi sekcjami, a całość byliśmy w stanie obskoczyć w 25 minut – niewiele jak na rzekomo ‘wypasione’ muzeum. Oprócz stałej wystawy ze zdobyczami archeologicznymi, przedwojennymi maszynami przemysłowymi i całkowicie odwzorowaną halą obróbki sardynek załapaliśmy się na dwie wystawy tymczasowe. Pierwsza całkiem spoko – zwycięskie fotografie konkursu przedstawiającego lockdownowe realia życia w podziale na 4 kategorie: Strange Times, Signs of Distance, Places of Hope oraz Solidarity. Druga, to prace niemieckiego artysty Heina Semke – tutaj dyplomatycznie pozostańmy przy stwierdzeniu, że nie jestem wystarczająco lotny, żeby zrozumieć sztukę nowoczesną 😂
Podobnie jak w Lagos, przeszliśmy się wzdłuż nabrzeża i przy centralnym placyku odbiliśmy w stronę miasta, szukając klimatycznych uliczek i fajnej miejscówki na jedzenie. Nie znaleźliśmy żadnej z tych rzeczy – nuda, przeciętność, bylejakość. Kawiarnia z nowoczesnym, przyciągającym wystrojem, jakiś sztosowy streetfood z elementami lokalnymi (sardynki, ośmiornice), albo rzemieślnicza lodziarnia byłyby z marszu hitem w mieście – aż się tu o to prosi! Piętrzyła się w nas frustracja – z uwagi na pogodę nie mogliśmy w pełni korzystać z plaż, lub chociażby (świetnego!) hotelowego basenu. Z drugiej strony mieliśmy poczucie, że odwiedzanie tych przeciętnych miejsc jest o wiele większym marnotrawstwem czasu, niż leżenie plackiem na słońcu. Alternatywą był powrót do hotelowego pokoju, więc postanowiliśmy z braku laku odwiedzić jeszcze jedno ‘ładne’ miejsce na nabrzeżu – Algar Seco. Again, niby ładnie, ale taka uboższa wersja Ponta de Piedade, a w skalnym zagłębieniu dostępnym po schodach ulokowała się pełnoprawna restauracja. Zdecydowanie mieliśmy przesyt skałek, ale w drodze tutaj mijaliśmy turystyczną miejscowość Carvoeiro. Szczerze, ucieszyliśmy się na widok ładnego, nieco bardziej ożywionego deptaczka i odchodzącej od niego prostopadłej ulicy usianej (zapełnionymi!) knajpkami. Nie spodziewałem się, że kiedyś zareaguję tak pozytywnie na typowo turystyczną miejscówkę – pojawiła się szansa, żeby w końcu zjeść cokolwiek związanego z regionem. Radość trwała niezbyt długo – entuzjazm uśpił naszą czujność i bezkrytycznie zaufaliśmy TripAdvisorowi, co tym razem skończyło się wtopą. Trafiliśmy do ‘jedynki’ z listy, czyli knajpy Le Crô. Niby niezobowiązująca miejscówka z wysokiej jakości tapasami i nawet po otrzymaniu menu byłem pozytywnie nastawiony. Niestety, właściciele za bardzo wczuli się w tą jakość i poszli w stronę couture cuisine – w rezultacie dostaliśmy mikroskopijne tapasy startujące od 6e za porcję, a w komplecie obsługę na zmianę olewającą nas, albo próbującą wciskać nam wino (tylko na kieliszki!), również od 6e za kieliszek. Uczciwie muszę przyznać, że było smaczne, ale nie spodziewałem się takiego konceptu w miejscu, gdzie w zasadzie możesz przyjść w japonkach i siedzieć przed zaparkowanymi autami. 40 euro później wyszliśmy głodni i po prostu wkurwieni, a że właściciele zapytali mnie o feedback, zostali mocno zdziwieni. Nie musimy się zgadzać – niech będzie, że znam się na tym, jak na sztuce nowoczesnej. W każdym razie, nie polecam!
Dobrze, że przynajmniej hotel mamy bardzo spoko – relaksująca cisza i wielkie okno wychodzące na zieleń pól golfowych działa bardzo kojąco, szczególnie gdy na noc można się dopchać w łóżku waflami kukurydzianymi i przyzwoitym stoutem. Lubimy się coraz mniej, Portugalio!