Iberia’21: dzień 9, czyli na krańcu Europy

W środku pobytu w Cadiz, zrobiliśmy sobie całodniową wycieczkę autem i właśnie o tym jest ten wpis 😉 Od kilku dni mieliśmy mały problem ze zdjęciami, bo kartę pamięci zapełniliśmy, czytnika kart nie zabrałem, a aparat okazał się być dość kapryśny i nie łączył się z komputerem za pomocą żadnego z trzech kabli, które miałem przy sobie. Dzień wcześniej zamówiłem z hiszpańskiego amazona nową kartę pamięci i miałem nadzieję, że przyjdzie jeszcze przed naszym wyjazdem, ale się nie udało. Na tutejszym amazon w dniu dostarczenia można śledzić kuriera na mapie i nawet wytropiłem naszego na mieście, ale paczki akurat nie miał przy sobie – powiedział, że będzie wracał do auta i bezpośrednio w nasz rejon dopiero za jakiś czas. Dla nas oznaczało to, że kolejny dzień musimy selekcjonować zdjęcia na aparacie na bieżąco, co z jednej strony jest upierdliwe, ale z drugiej oszczędza czas po podróży (zwykle już w domu robimy selekcję i wywalamy jakieś ¾ zrobionych zdjęć). Zostało nam naprawdę bardzo mało miejsca na karcie, więc każdą wolną chwilę przeznaczaliśmy na usuwanie takich ewidentnie nieudanych kadrów.

Po królewskim śniadaniu (czytaj: własnoręcznie przyrządzonym) ruszyliśmy w drogę, w stronę Tarify, czyli najbardziej na południe wysuniętego punktu kontynentalnej Europy. Niby niedaleko, bo tylko 106km, ale droga kręta, pagórkowata, raczej ‘krajówka’ niż autostrada i trafiło się po drodze kilku ekstremalnych zamulaczy, którzy bez powodu utrzymywali prędkość jakieś 30km/h poniżej limitu. Jakieś 1.5h później zameldowaliśmy się przy plaży w Tarifie i nawet przy odrobinie cierpliwości udało się ustrzelić darmowy parking w dogodnym miejscu (coż za miła odmiana!). Niestety, nie mieliśmy czasu zahaczyć po drodze o (podobno) piękną, dziką plażę Playa de Bolonia (another time!).

Poniżej południowego cyplu miasta położona jest mała wysepka La Isla, niedostępna dla osób postronnych jako (zapewne) strategiczny obiekt militarny. Do zamkniętej bramy prowadzi jednak długi, ogólnodostępny mostek, który niejako odgradza od siebie wody Atlantyku i Morza Śródziemnego. Stojąc więc przodem do miasta, po lewej stronie widzimy obszerną i długą atlantycką Playa De Los Lances, natomiast po prawej malutką, śródziemnomorską Playa Chica de Tarifa, przyklejoną do falochronu odgradzającego port. Samo miasto jest bardziej wysunięte na południe, niż dwie afrykańskie stolice: Algier i Tunis. W ‘normalnych’ czasach z Tarify można wyskoczyć na kilka godzin do Maroka (rejs do Tangieru to jakieś 40 minut), a na co dzień i za darmo możemy oglądać marokańskie wybrzeże, górzyste za sprawą pasma Rif. W godzinę dopłyniemy stąd również do Ceuty, czyli autonomicznego, hiszpańskiego miasta ‘przyklejonego’ do wybrzeży Maroka. Tarifa jest bardzo popularnym spotem surferskim, wliczając w to kitesurfing i windsurfing, co oznacza że nieźle tu wieje. Atlantycki Poniente i/lub afrykański Levante wieją tu przez ok. 300 dni w roku. To akurat nas nie zachwyciło, mieliśmy po uszy wiatru od początku naszego wyjazdu 😂
Co nas zachwyciło, to kawiarnia napotkana po kilku minutach spaceru z auta, w której oczywiście się zatrzymaliśmy. Miasto, podobnie jak cały region, ma bogatą arabską przeszłość, co ma swoje odzwierciedlenie również w tutejszej architekturze. Maszerując blisko wjazdu do portu natknęliśmy się na przestronne, jasne i gustownie urządzone wnętrze, zwieńczone przeszklonym dziedzińcem z wąskim, podłużnym basenem/fontanną i arabskimi zdobieniami na ścianie w tle. Okazało się, że jest to hotelowa restauracja, w której właśnie skończono serwować śniadanie, a z tego ładnego dziedzińca można dostać się bezpośrednio do pokoi. Obawiałem się, że w hotelu przepłacimy za kawę (zamówiliśmy nie patrząc w ogóle w menu), ale okazała się chyba jedną z tańszych, jakie piliśmy w trakcie tego wyjazdu. Jakby ktoś był w tym rejonie, warto zrobić sobie pauzę w El Patio w hotelu La Residencia Puerto, chociażby dla samego wnętrza.

Tarifa to w zasadzie niewielka mieścinka (18k mieszkańców), ale mimo że nie spędziłem tutaj nigdy nawet nocy, odnoszę wrażenie że nie wynudziłbym się podczas dłuższego pobytu. O plażach, wiatrach i surfingu już wiemy, o potencjalnych wycieczkach do Maroka również. Stare miasto to plątanina ciaśniutkich, głównie pieszych ulic przeciskających się między białymi budyneczkami i ograniczonych solidnymi murami miejskimi. Miasto zapracowało sobie na aż 2 zamki: pierwszy, Castillo de Guzman el Bueno to solidna, górująca nad miastem fortyfikacja arabska z X wieku. Drugi, mniej znany, mniejszy i położony bliżej plaży to Castillo de Santa Catalina, zbudowany w latach 30 XX wieku, porzucony z powodu zniszczeń w trakcie wojny domowej jeszcze przed wybuchem IIWŚ. Ledwo obeszliśmy pierwszy z zamków, weszliśmy w ulice starego miasta i natknęliśmy się na piekarnię, której nie mogliśmy przepuścić. Ogólnie Hiszpania jest krajem glutenu i odnoszę wrażenie, że prędzej napchasz się tu bułką (raczej na słodko) niż uświadczysz solidną porcję warzyw. Przechadzając się po ulicach odnieśliśmy wrażenie, że dieta andaluzyjska to słodkie buły i kawa na okrągło. Jako naczelni fanatycy glutenu nie oparliśmy się witrynce z lekko dwudziestoma rodzajami wypieków (nie licząc licznych ciast) i zaliczyliśmy kolejny postój (oczywiście bez żalu). Przeszliśmy się jeszcze chwilę po starym mieście przed powrotem do auta. Muszę stwierdzić, że bardzo mi odpowiada klimat tej mieścinki, chociaż nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie. To się czuje, you know 😉 Jest kameralnie, bez wielkich hoteli i sieciowych sklepów, sporo butików z lokalnymi wyrobami, na ulicach mix lokalnego życia i (jeszcze niezepsutej) turystyki. Nie ma typowo bazarowego kiczu a’la Darłowo czy inny Kołobrzeg, a i nightlife podobno potrafi zaskoczyć. Gosia chyba nie podziela mojego entuzjazmu – zapytana o wrażenia odpowiedziała, że Tarifa „taka se” 😂. Ja z chęcią pojawiłbym się tu kiedyś na kilka dni, a tymczasem ruszamy dalej, do innego lubianego przeze mnie miejsca – Gibraltaru.

Mamy już nieco ciasno z czasem, jeśli chcielibyśmy pochodzić po Skale, ale na szczęście dojazd przez portowy konglomerat Algeciras poszedł w miarę sprawnie, a na kontroli granicznej nie czekaliśmy nawet 15 sekund. Jeśli ktoś się nie orientuje, to większość obszaru tego brytyjskiego terytorium zamorskiego zajmuje Skała Gibraltarska – podłużna wapienna góra schodząca łagodniej od strony zachodniej, gdzie u podnóża zainstalowane jest zasadnicze miasto z mariną, ulicą handlową (Main Street – odkrywcze), apartamentowcami, knajpkami itd. Wschodnia ściana to w zasadzie pionowe urwisko, poniżej którego przestrzeni wystarczyło jedynie na drogę okalającą półwysep i pojedyncze domki wciśnięte między jezdnię i wybrzeże. Południowy cypel to również niewielkie wypłaszczenie, gdzie miejsca wystarczyło na stadion krykietowy, spory meczet, latarnię morską, instalacje obronne i pomnik upamiętniający poległego tu (a w zasadzie po drugiej stronie Skały) w katastrofie samolotu Gen. Sikorskiego. Wjazd do Gibraltaru od strony hiszpańskiej La Linea to także przestronne wypłaszczenie, niemal abstrakcyjne z poziomu wody, gdy widzimy tę ogromną górę wypiętrzającą się w tle. Jedną z tutejszej atrakcji tuż za przejściem granicznym jest pas startowy międzynarodowego lotniska (z operacjami na poziomie mniej więcej Szczecina) krzyżujący się z główną drogą. To oznacza, że każde auto wjeżdżające na Gibraltar przejeżdża sobie w poprzek pasa startowego, a na czas startów i lądowań ruch jest wstrzymywany za pomocą szlabanów.

Kierujemy się prosto na parking przy dolnej stacji kolejki linowej, ale na górę zamierzamy wejść pieszo. W końcu doceniamy wiatr – z nieba leje się żar, my mamy jakieś 4km spacerowania pod górę w stronę końcowej stacji kolejki i ograniczoną ilość wody, którą mamy ochotę targać ze sobą. Po jakimś kilometrze przykra niespodzianka, której totalnie nie spodziewałem się po dwóch poprzednich wizytach tutaj. Cała góra jest obecnie rezerwatem przyrody i jeśli chcemy iść dalej, musimy kupić wejściówki za jedyne 13 funtów brytyjskich od głowy. Dużo, niedużo – boli, jeśli dotychczas było za darmo. Skoro już tu doczłapaliśmy, to płacimy i idziemy dalej. W nagrodę mamy dostęp m.in. do tuneli i instalacji militarnych z XIX i XX w. (nie będziemy mieli na to czasu), mostu linowego, obecnie dumnie nazwanego Windsor Suspension Bridge (skorzystaliśmy po drodze) oraz tzw. Skywalk Gibraltar, czyli niewielkiego, całkowicie szklanego (!) tarasu zawieszonego nad wschodnim urwiskiem Skały. Skywalk zaliczamy zaraz po wizycie na górnej stacji, w okolicy której można napotkać chyba największą tutejszą ‘atrakcję’. Skała, to jedyne miejsce w Europie, gdzie w naturalnych warunkach żyją małpy – konkretniej, kolonia ok. 250 magotów, gatunku makaków znanego jako Barbary Ape. Według legendy, Wielka Brytania straci Gibraltar, gdy znikną stąd małpy. Na wszelki wypadek lokalne władze dbają o utrzymanie i dobrostan populacji 😉.

Poszliśmy dalej i minąwszy Skywalk postanowiliśmy lekko zboczyć ze szlaku i poszukać fajnego ujęcia na foteczki. Kosztowało nas to nieco czasu i potu, kilka otarć i zarysowań ostem i sporo cierpliwości w poszukiwaniu bezpiecznych ścieżek i punktów widokowych. Zasadniczo było warto, chociaż przy lepszym przygotowaniu można by się bezpiecznie wdrapać jeszcze wyżej po grani nad urwiskiem. Zrobiliśmy kilka zdjęć, złapaliśmy oddech i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Jako że to moja trzecia wizyta w Gibraltarze, chciałem zobaczyć coś nowego i wybór padł na inną ścieżkę zejścia z góry, która miała nas ostatecznie doprowadzić do miejsca, gdzie wcześniej kupiliśmy wejściówki. Szlak nosił nazwę Mediterranean Steps i w mojej wyobraźni jawił się jako schody wykute, w stromym, wschodnim zboczu. Nie wiedziałem tylko, w jaki sposób mielibyśmy się dostać tym sposobem pod kasy po stronie zachodniej. Okazało się, że schodów to tam było niewiele i tylko na początku, a większość to ‘zwykła’, górska, trekkingowa, meandrująca trasa. Nie do końca zwykła, bo nad nami wisiała gigantyczna pionowa ściana Skały Gibraltarskiej, a z drugiej strony mieliśmy ciągły widok na otwarte morze. Schodziliśmy już grubo po południu i okazuje się, że szlak jest dość popularny wśród lokalesów jako rekreacja po pracy – mijaliśmy sporo osób zmierzających w przeciwną stronę i nieco im zazdrościłem, że dotrą na szczyt w okolicach zachodu słońca. Moja ciekawość odnośnie przejścia ze wschodu na zachód oczywiście została zaspokojona, ale rozwiązanie było dużo bardziej banalne niż tunel w skale, który sobie wyobrażałem. Gdy przestaliśmy względnie schodzić w dół, trafiliśmy w partie góry, którymi dało się obejść Skałę mniej więcej po płaskim, mijając kolejne historyczne baterie armii brytyjskiej.

Po minięciu kasy biletowej zeszliśmy jeszcze do miasta w poszukiwaniu magnesów na pamiątkę, oraz po naszą nagrodę w postaci hektolitrów wody mineralnej, coli (takiej prawdziwej, z cukrem! 😁) i pizzy. Garmin wypluł mi 13.3 km w 5.5h i 1500 spalonych kalorii, więc załóżmy, że zasłużyliśmy. Jeszcze tylko 1.5h nocnej trasy do Cadiz, poszukiwanie miejsca parkingowego na miejscu i mamy z grubsza koniec intensywnego zwiedzania na tych wakacjach.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy