No to próbujemy dźwignąć kolejne „pamiętniki”! Jak na podróżowanie czasy wciąż raczej niepewne, ale przynajmniej Europa coraz śmielej odmraża swój sezon turystyczny. Zdecydowaliśmy się zostać na kontynencie, ale również chcieliśmy zdążyć przed głównym szturmem ‘wakacjuszy’ na popularne miejscówki, a także odwiedzić nieznane nam jeszcze rejony. Nasze wcześniejsze zabiegi ukierunkowane na jak najszybsze otrzymanie popularnego obecnie i równie kontrowersyjnego ukłucia okazały się tak samo skuteczne, jak i ostatecznie zbyteczne. Po burzliwych ‘riserczach’ wybór padł na loty w obie strony do Faro, a Portugalczyków póki co nie obchodzą żadne ukłucia i na wjeździe wymagają testów. Łaskawie dwa dni przed naszym wylotem zmienili nieco zasady i pozwolili na ten tańszy test, ale my mieliśmy już wykupione te droższe, więc jako typowi przedstawiciele kraju cebuli poświęciliśmy się odkręcaniu tematu, generowaniu oszczędności i zarazem umniejszaniu polskiego PKB. Profit!
Nie wiem, czy ktoś też tak ma, ale ile czasu by człowiek nie miał na zorganizowanie wyjazdu, zawsze jest go za mało. Przez cały tydzień poprzedzający wylot analizowaliśmy potencjalne kierunki zwiedzania, ogarnialiśmy noclegi, auto, ubezpieczenia, listy zakupów, listę rzeczy do zapakowania, a ostatecznie i tak po zarwanej nocy pakowaliśmy się na ostatnią chwilę, wyszliśmy z domu spóźnieni o 25 minut, a swój przygotowany w domu obiad jadłem z pudełka w busie w trakcie przejazdu z parkingu strzeżonego (w Pomiechówku!) do Mazowieckiego Portu Lotniczego w Modlinie. Pomiechówek, Modlin, Ryanair, swój obiad na wynos,… no cebula!
Jeszcze a propos pakowania: błyskotliwie tuż przed wyjściem z domu wpadliśmy na pomysł, żeby sprawdzić pogodę na miejscu – wcześniej nie czuliśmy potrzeby, przecież tam jest ciepło! Niebo niby niebieskie, słońce wysoko, ale region z dwóch stron owinięty Oceanem Atlantyckim – po niecałych 4 godzinach lotu wieczorem w Faro przywitało nas rześkie 18 stopni i jeszcze bardziej orzeźwiająca bryza. Dobrze, że zabraliśmy po jednej sztuce długiego rękawa – będzie co nosić co wieczór 11 razy z rzędu 😜 Po zaledwie 15-minutowym spacerze przez lotnisko dotarliśmy do miejsca, w którym umówieni byliśmy na odbiór naszej miętowej strzały i tutaj plusik (póki co!) – formalności minimum, kaucji nie było, pan miły i po angielsku śmigający, a auto również śmigające, nowe, zadbane i nawet z bajerami typu navi i android auto. Cenowo to chyba nie muszę wspominać, że spoko po moim cebula-riserczu 😜 Wydaje się, że można polecać – rezerwowaliśmy przez FaroCar, które okazało się brokerem (szybki, wzorowy kontakt), a nasz bolid dostarczyła wypożyczalnia Marina.
Wygadałem się już, że nocy będzie 11, ale póki co w Algarve złapaliśmy tylko pierwsze 4, zgodnie z własnymi życzeniami, w strategicznym do objazdówek punkcie. Miało być Portimão, ale podczas szukania noclegów oczom mym ukazała się propozycja, której odrzucić nie miałem śmiałości. Ostatecznie wylądowaliśmy jakieś 10km w głąb lądu pośrodku niczego w hotelu na polu golfowym. Grać nie będziemy, ale jest jakby prestiżowo 😉 Mniejsza o gwiazdki i udogodnienia w hotelu – splendor przejawia się tym, że wjazd na teren zaczyna się szlabanem już 5km od budynku i cały ten długi dojazd jest wyłożony na bogato mieniącą się, kamienną kostką brukową (z prawdziwego kamienia, nie takie betonowe, jak nasze biedachodniki). No mają rozmach!
Po podróży Warszawa -> Modlin -> Faro -> koniec świata byliśmy już całkiem wytyrani i jeszcze bardziej głodni, więc marzyliśmy o godnym fast foodzie i szybkim powrocie do łóżka. Obczaiłem online, co tam fajnego można zjeść w Portimão i ruszyliśmy na 10-kilometrową przejażdżkę (z czego połowa to runda po prestiżowej kostce za szlabanem). Pierwsze (i drugie też) wrażenia z miasta mieliśmy jak najgorsze, bo wjazd jakiś creepy, wszędzie wysokie, bezduszne apartamentowce, zero klimatu starego, nadmorskiego miasteczka. Coś nam mocno nie grało w odbiorze tego miejsca. Dojechaliśmy pod wskazany adres i wysiedliśmy przy mocno turystycznym deptaku ciągnącym się górą klifu wzdłuż oceanicznego wybrzeża. Niby mega turystycznie, ale wszystko nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Zero starej zabudowy, wszędzie sklepy z badziewiem a’la Polish Bałtyk, puste brytyjskie puby oraz głośne bary, dla odmiany pełne pijanych, rozkrzyczanych Brytoli. Knajpa, do której przyjechaliśmy, zamknięta – chyba zakończyła egzystencję. Ze względu na późną godzinę większość knajp również już pozwijana. Przeszliśmy deptaczkiem w obie strony i ostatecznie w akcie desperacji usiedliśmy na starego, poczciwego kebsa (vege life). Jedliśmy głównie w milczeniu, kontemplując czy właśnie takim rozczarowaniem okaże się ten region. Tak rekomendowane Portimão pokazało nam się jako miejsce z wakacyjnego koszmaru, więc w które polecenia w ogóle wierzyć? Dopiero szybka analiza mapy kolejnego dnia uświadomiła nam, że wyszukiwarka knajp zaprowadziła nas do… przyklejonej do Portimão miejscowości Praia da Rocha, znanej z pięknej, popularnej plaży, czego akurat po zmroku stwierdzić nie potrafiliśmy. Wiemy za to na pewno dwie rzeczy: nie chcielibyśmy spędzać swoich wakacji (na pewno wieczorów) w Praia da Rocha, a Portimão musimy podarować jeszcze jedną szansę i przeprosić za te wszystkie wypowiedziane w myślach przekleństwa pod jego adresem. Zaczynamy lekkim falstartem, ale teraz może być już tylko lepiej, prawda?! Witamy w Algarve!