Iberia’21: dzień 11&12, czyli wracamy do Portugalii i bez żalu ją żegnamy

Przed nami turbo-intensywny dzień – zmieniamy nocleg, kraj, zaliczamy kilka miast, oglądamy ostatni mecz grupowy Polaków na Euro i musimy solidnie i kompaktowo zapakować się na lot powrotny. Porządkując zachwianą chronologię, po 4 nocach czas wymeldować się z Cadiz, z lekkim żalem, bo miejsce do spania mieliśmy naprawdę genialne, a dziś mamy wracać do Portugalii, w stosunku do której mamy świeżo nabyte uprzedzenia.

Zanim jednak trasa, postanawiamy pokorzystać trochę z pięknej pogody i dostępności basenu na dachu. Ogarniamy sprawnie śniadanie i mamy dwie godzinki laby na słońcu, co dotychczas jest dla nas (bez)aktywnością deficytową. Mamy w pamięci jeszcze jedną lodziarnię, rzekomo najlepszą w Kadyksie, więc oczywiście nie możemy jej przepuścić. Po wymeldowaniu zostawiamy jeszcze walizki na recepcji i ruszamy w pożegnalny spacer po tym fajnym starym mieście. Katedra w Kadyksie robi niesamowite wrażenie. Jest przeogromna i ledwie mieści się w kadrze 18mm obiektywu. Budowano ją na przestrzeni 116 lat z zastosowaniem obowiązujących wtedy styli: od baroku, przez rokoko po neoklasyczny i świątynia jest wypadkową wszystkich trzech. Gdy wychodzimy z jednej z bocznych uliczek na plac z Katedrą, wyłania się ona dość niespodziewanie zza rogu i sprawia abstrakcyjne, przytłaczające wrażenie. Przez pierwsze sekundy wzrok i umysł muszą sobie przeprocesować, że to nie żaden fejk albo tekstura 😂. Dla Gosi to zdecydowany faworyt, jeśli chodzi o budynki w Cadiz.

Lodziarnia Narigoni serwuje swoje specjały dokładnie naprzeciw Katedry, więc po odebraniu zamówienia z chęcią siadamy sobie na schodach w jej cieniu. Nie zawiodłem się opiniami z internetu – lody są mega, chociaż dwóch odwiedzonych wcześniej lodziarni również bym nie deprecjonował. Są smaki standardowe (owocowe, orzechowe, czekoladowe), bardziej fantazyjne (niemal wszędzie spróbujemy lodów o smaku popularnych słodyczy: Kinder Bueno, Snickers, Raffaello, Ferrero, Nutella), ale staram się polować na rzadko spotykane. Tym razem padło na ser z figą i miodem, sernik z limonką i turron, czyli nugat. Duża porcja jest naprawdę duża i posłuży nam jako solidny (i przepyszny!) lunch. Spacerkiem przez miasto kierujemy się na portowy parking, gdzie przez ostatnią dobę bazował nasz miętowy rydwan, podjeżdżamy nim pod hotel, zgarniamy klamoty i ruszamy w trasę z powrotem do Portugalii.

Zanim jednak dotrzemy do naszej bazy na ostatnią noc, postanawiamy sprawdzić jeszcze jedną miejscowość, rzekomo ładną Tavirę. Może na koniec pobytu odczarujemy to złe wrażenie o Algarve? Tavira to kolejna mieścinka nieco oddalona od wybrzeża, zabudowana całkowicie na biało, z pozostałościami zamku (a jakże!) i dużym kościołem na wzgórzu nad centrum. Cechą wyróżniającą jest rzeka przecinająca miasto w miarę symetrycznie, bez wielkich portów i marin, z uregulowanym, obudowanym brzegiem i starym rzymskim mostem łączącym oba brzegi na wysokości centrum. Jest dość kameralnie, sennie, chociaż po przejściu na drugi brzeg trafiliśmy na niewielki placyk z wypełnionymi do pełna knajpkami w parterach bogato zdobionych kaflami kamienic. Po stronie ‘naszej’ (tej z zamkiem i miejscem postoju naszego auta) most wychodzi na centralny, miejski plac, przy którym również funkcjonuje kilka kawiarni (sporo stolików na zewnątrz ofkorz), spośród których jedna przykuła naszą szczególną uwagę. Przyjemny design, czysto, dość tłocznie i mają na zewnątrz telewizor, a za chwilę zaczyna się Polska – Szwecja, chociaż włączony mieli akurat na odbywający się równolegle Hiszpania – Słowacja. Na szczęście nikogo nie obchodził ekran i bez problemów panowie z obsługi zgodzili się przełączyć na Lewego i spółkę. Zamówiliśmy sobie kanapki, kawę i piwko, a pierwszej bramki straconej przez Polaków w 2 minucie nie widzieliśmy, bo akurat przerwało transmisję na 15 sekund na początku akcji. Załapaliśmy się na cieszących się Szwedów, powtórki gola i lekką szyderę ze strony młodych kelnerów 😂

Wynik meczu każdy zna – lekko rozczarowani wróciliśmy do auta zaparkowanego pod ładnym budynkiem koszarów i ruszyliśmy dalej na głęboką wieś, gdzie zarezerwowaliśmy sobie nocleg. W Portugalii funkcjonuje pojęcie Quinta, oznaczające ośrodek agroturystyczny, wiejski gościniec, bywający również urządzony na niezłym wypasie. Nazajutrz, w dniu wylotu do Polski (o 14:30) planowaliśmy powtórzyć poranek z Cadiz, czyli śniadanie + wygrzew na słoneczku przed wymeldowaniem. Zarezerwowaliśmy sobie nocleg w Quinta dos Poetas, który teoretycznie spełniał z górką wszystkie nasze wymagania. Miał duży, ładnie położony basen z zielonym otoczeniem, wysoko oceniane śniadanie w cenie, darmowy parking, małą odległość od lotniska i bardzo dobry rating.

Wpadliśmy tam na szybkie zameldowanie i wyskoczyliśmy niemal natychmiast do położonego nieopodal Olhão na ostatnią kolację wyjazdu. Pewnym utrudnieniem w szukaniu miejscówki na jedzenie był fakt, że trwał właśnie mecz Portugalczyków z Francją i większość knajp pękała w szwach. Olhão to najważniejszy port rybny w regionie, podobnie jak Faro, oddzielony od otwartego oceanu laguną i wyspami barierowymi. Nabrzeże obsadzone jest małymi rybackimi łódkami, a centralnym punktem linii brzegowej w mieście są dwie bliźniacze hale targowe: jedna rybno-mięsna, druga owocowo-warzywna. Od zewnątrz wokół hal funkcjonują restauracje, chociaż jakoś nieszczególnie zachęcające (niemniej, w trakcie meczu pełne). Wzdłuż wybrzeża ciągnie się także droga z szerokim pasem parkowej zieleni, a przy niej multum restauracji, w większości dużo przyjemniejszych niż te przy halach.

Przeszliśmy się kawałek tym przyjemnym deptaczkiem wzdłuż nabrzeża i przez tę krótką chwilę zdążyłem zaliczyć małą wtopkę 😉. Zasadniczo deptak to nowoczesny, betonowy pasaż wylany u szczytu nabrzeża wyłożonego schodzącymi stopniowo do poziomu wody kamieniami. Chwilę po tym, jak przeszliśmy obok młodej mamy z kilkuletnim bombelkiem, ów bombelek nie skontrolował bajery i posłał swoją piłkę w stronę wody. Na szczęście dla niego, piłka zatrzymała się tuż przy wodzie na pełniących funkcję falochronu kamieniach. Widzimy smuteczek na twarzy gnojka i sporą konsternację przechodzącą w rezygnację na facjacie rodzicielki. Taki byłem dobry i łaskawy, że zaoferowałem swoją pomoc, bo zejście nie wyglądało jakoś wyzywająco, a trochę po nierównościach już się w życiu pobiegało. Kilka zachowawczych, bezpiecznych kroków w dół i po chwili byłem już jakiś metr od piłki. Tu zgubiła mnie rutyna i nonszalancja – nie przewidziałem, że prawdopodobnie jest odpływ, więc najniższe partie kamieni, zwykle przykryte wodą, teraz są ekstremalnie śliskie, a piaszczyste dno grząskie i muliste. Do tego im bliżej wody, tym intensywniejszy unosił się zapach… raczej przetwórni rybnej niż morskiej bryzy 😂. Ostatni krok do piłki okazał się również moim ostatnim tego wieczora z czystym tyłkiem 😂. Zakończyło się na chyba najmniejszym wymiarze kary – w porę skontrolowałem uślizg podpierając się rękami, półdupek w jasnych spodniach przyjął pozostałą część impetu, a jasne buty zanurzyły się do 1/3 wysokości w portowym mule. Straty to stłuczone nadgarstki, brudne portki i buty i zdarta do krwi kostka. Piłka odzyskana, ale sam już nie wiem, czy pani mama po całej tej akcji była bardziej wdzięczna, czy zakłopotana 😂.

Po dłuższej chwili z mokrymi chusteczkami przywracamy fokus na to co ważne, czyli dobre żarcie. Zapuszczając się głębiej w miasto, trafiamy na gąszcz ciasnych i ciemnych uliczek, sprawiających nieco mroczne wrażenie. Mam świadomość, że o każdym mieście tutaj piszę, że ma w centrum wąskie, poplątane uliczki, ale rzeczywiście tak jest, chociaż każde z odwiedzonych przez nas miast miało nieco inny charakter (jeśli już w ogóle jakiś miało). W jednej z takich mrocznych uliczek trafiamy do polecanej i niedrogiej tawerny Domino, w której w końcu udaje nam się coś dobrego zjeść. Niewielkie pomieszczenie w starym budynku, dosłownie 6-7 stolików, z czego jeden wolny, jakby akurat czekał na nas. Ani klientela, ani obsługa nie była totalnie zainteresowana naszym wejściem, wszyscy jak zahipnotyzowani gapili się w mecz. W Domino zaskoczyliśmy się kilkukrotnie: było niedrogo, było bardzo smacznie, było nieprzewidywalnie (musieliśmy zamienić się z Gosią talerzami, żeby bardziej wpasować się w nasze smaki), miejsce prowadzone przez (chyba) małżeństwo w średnim wieku, pani bardzo dobrze porozumiewająca się po angielsku, a do rachunku dostaliśmy po kieliszku anyżówki. Zaskoczenie negatywne: po kolacji musiałem zasuwać do bankomatu, bo kartą nie zapłacisz. Zamówiliśmy sporą porcję krewetek w sosie curry, pieczonego dorsza, risotto z ośmiornicą, a do tego karafkę domowego wina i kawę – całość z napiwkiem to 35 EUR, czyli bardzo przyzwoicie. Reasumując, jeśli się dopchacie, Domino polecamy, krewety rządzą!

Nie polecamy chyba za do Quinta dos Poetas, a na pewno nie w standardowej cenie i/lub w dobie #samiwiecieczego. Rating na bookingu (9.1) jest w naszej ocenie mocno zawyżony – pokoje są bardzo proste, urządzone dość tanio i nie oferują nawet głupiej butelki wody na powitanie. Otoczenie hotelu oczywiście jest super i wylegując się przy dużym i przyjemnym basenie można spędzić super relaksujące chwile – tego nie można miejscu odmówić. Śniadanie to jednak jakieś nieporozumienie, szczególnie za 12EUR od głowy. Szefostwo chyba przegapiło fakt luzowania restrykcji i nadal o każdą jedną bułeczkę czy plaster sera trzeba prosić obsługę, a z warzyw na śniadanie nie uświadczysz dosłownie nic! Na szczęście najbardziej zależało nam na basenie i tutaj nie ma się do czego przyczepić, a przez całe przedpołudnie byliśmy przy nim zupełnie sami.

Stąd już tylko żabi skok na lotnisko, gdzie porzuciliśmy swój bolid, przepłaciliśmy sromotnie za wodę mineralną (koszą w tym Faro okrutnie – polecam zabierać w podróż własną butelkę z filtrem) i wskakujemy w samolot do Warszawy. Przepiękne widoki ze wznoszącego się samolotu na obszerną lagunę utwierdzają nas w przekonaniu, że to zdecydowanie najlepsza perspektywa na Algarve, które opuszczamy bez żalu. Co innego zachodnia Andaluzja, tam kiedyś wrócimy! Do następnego!

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy