Iberia’21: dzień 4, czyli w końcu coś fajnego w tym Algarve

„Budzę, się otwieram oczy, mówię – no k***a znowu w tej Portugalii – i już mi się nie chce niczego” – cytat z klasyka przychodzi mi na myśl tuż po przebudzeniu, gdy przypominam sobie poprzedni, frustrujący dzień, a na dodatek za oknem siąpi deszcz. Znów dzień bez plażowania i będziemy rzeźbić, żeby wyciągnąć z tego dnia coś dla siebie. To już nasz ostatni dzień w Algarve, więc smuteczek – nie było nam dane w pełni skorzystać z tak chwalonego tutejszego wybrzeża.

Ponownie odpaliliśmy tryb turboturystyczny i wsiedliśmy w auto na objazdówkę. Skierowaliśmy się na miejscowość Loulé, która z opisu brzmiała nam nieco podobnie do odwiedzonego pierwszego dnia Silves. Mieścinka okazała się dwukrotnie większa, chociaż pozbawiona rzeki i ze znacznie mniej okazałym zamkiem sprawiała daleko bardziej prowincjonalne wrażenie. Jak to na południu Europy, każda miejscowość jest do oporu zawalona samochodami, więc musieliśmy znaleźć duży darmowy parking na obrzeżach centrum i przejść jakieś 10 minut spacerem do centralnego punktu. Oczekiwań co do miasteczek Algarve nie mieliśmy żadnych, więc ciężko było o rozczarowania. W Loulé z landmarków mamy skromny zameczek, oraz okazałą halę targową – sądząc po zapachach, służącą nadal za targ rybny. Wokół hali mamy kilka kawiarenek i zaskoczeniem nie będzie, że w jednej z tych przyjemniejszych postanowiliśmy usiąść po dzienną dawkę kofeiny. La Bella nie miała najlepszej kawy, ale wystrój z kwiecistymi dekoracjami, oraz obwieszonymi filiżankami ścianami robił świetne wrażenie. W witrynce zobaczyłem też pastéis de nata, którego jako naczelny koneser chrupiących smakołyków, nie jestem sobie w stanie odmówić. Tu pozytywne zaskoczenie było jeszcze większe, bo budyniowe babeczki w La Bella to absolutna topka, zdecydowanie porównywalne do tych z Belem, albo lizbońskiej Manteigarii. [Aktualizacja 09.2022: niestety, prawdopodobnie miejsce już nie funkcjonuje]. W międzyczasie zdążyło się też rozpogodzić (przynajmniej tutaj, w głąb lądu), co w połączeniu z kofeiną i cukrem poprawiło nam nastroje.

Nie mieliśmy sztywnego planu dnia i ostatecznie zdecydowaliśmy zrezygnować z mariny w Vilamourze (podobno same wypasione jachty w marinie i niewiele ponadto) i skierowaliśmy się do stolicy regionu Faro, po drodze zahaczając jeszcze o Almancil. To drugie to niewielkie miasteczko przy autostradzie, słynące chyba jedynie z niewielkiego kościoła, wyłożonego od wewnątrz całkowicie malowanymi kaflami azulejos. Musicie nam uwierzyć, że świątynia jest w środku przepiękna – niestety wewnątrz absolutnie nie można robić żadnych zdjęć, wstęp kosztuje EUR2 od osoby, a całość trzyma pod kluczem groźna i zdeterminowana parafianka. Ewentualnie, można sobie wygooglać Igreja de São Lourenço de Almancil i przekonać się, że wnętrze rzeczywiście zachwyca. Cała nasza wizyta trwała tam jakieś 5 minut i dalej ruszyliśmy już do Faro.

Wydawało nam się, że w centrum ciężko będzie o jakikolwiek parking, więc ustawiliśmy navi na lekko oddalony kościół Igreja do Carmo, znany z kapliczki, której ściany i sufit są wyłożone kośćmi ok. 1200 pochowanych tu wcześniej mnichów. Po pierwsze, władowaliśmy się na płatne parkowanie anyway, a po drugie okazało się, na wejściu do tego kościoła również jest kasa biletowa, więc odpuściliśmy – być może nastawiliśmy się negatywnie po poprzedniej miejscowości – patrząc na zdjęcia w necie, ta kapliczka musi robić wrażenie. Okazało się, że tuż przy centrum, na nabrzeżu znajduje się duży, darmowy parking, a właśnie zaczął kropić deszcz, więc władowaliśmy się z powrotem w auto i przestawiliśmy się bliżej starego miasta. 5 minut póżniej, na nabrzeżu mieliśmy znów nad głową palące słońce i ruszyliśmy na obchód. Stare miasto to raczej niska zabudowa, pomalowane na biało, albo wyłożone azulejos budynki i standardowo wąskie uliczki – te szersze wyłożone mozaikami z kostki. Układ miasta jest dość niestandardowy z uwagi na położenie. Miasto leży na przy cyplu lekko wychodzącym w Atlantyk i nie rozcina go żadna rzeka, co nie znaczy, że wody w mieście nie ma. Rozległe laguny odcinają miasto od oceanu, a jedna z odnóg sąsiaduje z murami miejskimi i gości na swojej powierzchni miejską marinę. Przyjemny akcent dla fanów lotnictwa – samoloty podchodzące do lądowania w Faro mijają marinę na dość niskiej wysokości, chociaż nie jest to tak bliskie spotkanie, jak na Korfu czy Larnace. Pokręciliśmy się po mieście, zupełnie bez zaskoczenia nie znaleźliśmy nic ciekawego do jedzenia, więc usiedliśmy w pierwszej, sensowniej wyglądającej kawiarni na rogu i złapaliśmy kanapkę i quiche. Cały wyjazd zorganizowaliśmy pobieżnie, nie robiliśmy uprzednio rezerwacji i zostawialiśmy sobie elastyczność w planowaniu, zależnie od sytuacji, wrażeń i pogody. Teraz jednak łapała nas frustracja – nazajutrz mieliśmy przemieszczać się do Sevilli, a z uwagi na odbywający się tam mecz Euro2020 Hiszpania-Polska mieliśmy ogromny problem ze znalezieniem noclegu, który jednocześnie byłby przyzwoity, w sensownej lokalizacji i nie kosztował jakichś horrendalnych pieniędzy. Planowaliśmy tam 3 noce, a ostatnia z nich wypadała bezpośrednio po meczu i przedrażała cały pobyt ponad dwukrotnie. Problemy z planowaniem, rozczarowanie Portugalią i nierozpieszczająca nas pogoda (i prognoza na najbliższe dni) – taka kumulacja mocno podbiła nam ciśnienie, a podobno szum fal i gapienie się w wodę działa kojąco. Decyzja – bierzemy wodę, przekąski i jedziemy posiedzieć na plaży. Nic to, że już późna godzina, słońca jak na lekarstwo i w sumie nie jest jakoś super ciepło – jesteśmy przygotowani i będziemy czillować!

Co by nie mówić o Portugalii, plaże mają spektakularne! Jedziemy na Praia da Falésia – jest zupełnie inna niż te, które widzieliśmy do tej pory, ale zachwyca podobnie. Pierwsza niespodzianka zastaje nas tuż po zaparkowaniu auta przed zjazdem bezpośrednio na plażę. Wiedzieliśmy, że plaża słynie z kolorowych klifów, ale nie spodziewaliśmy się, że zatrzymamy się autem jakieś 10 metrów od ich szczytu 😲 Nie trzeba schodzić na dół, żeby docenić widoki – już z góry efekt jest piorunujący, a miejscami pionowe i nawieszone skarpy wyglądają, jakby się dopiero zerwały i zdecydowanie nie wzbudzają zaufania, jeśli chodzi o zbliżanie się do krawędzi. Z poziomu plaży jest równie dobrze – widzimy, że skarpy w dolnej części są mniej strome, wygładzone i wyżłobione zapewne spływającą z nich wodą, a skały przybierają różne kolory – przenikają się różne odcienie między jasnym szarym i ciemnym rudo-miedzianym. Trafiliśmy do tego na golden hour, chociaż w tych warunkach to raczej golden moments, bo promienie słoneczne tylko raz na jakiś czas znajdowały ujście przez chmury i oświetlały wybrzeże, jednocześnie drażniąc i ciesząc oczy.

Z plaży widzieliśmy po prawej stronie zarysy miejscowości Albufeira, którą do tej pory zupełnie świadomie ignorowaliśmy z uwagi na to, że uchodzi za najbardziej turystyczną w Algarve. W obliczu wszystkich dotychczasowych porażek postanowiliśmy dać jej szansę – skoro i tak jest mniej więcej po drodze do naszej bazy, to nic nam nie szkodzi zahaczyć. Już krajobraz przedmieść kształtował się zupełnie inaczej, niż wokół wcześniej odwiedzanych miast. Już od samej Praia da Falesia w stronę miasta ciągną się uporządkowane alejki z zadbaną zielenią, palmami wzdłuż drogi i na licznych rondach. Oczywiście wszędzie masa hoteli, klubów golfowych, osiedli niskich apartamentowców, co może się nie podobać, ale taki powiew cywilizacji stanowił przyjemną odmianę dla oczu po kilku dniach oglądania paździerza. Bliżej Albufeiry, w doklejonych do niej mieścinkach już mocno turystycznie, z pełną infrastrukturą gastrorozrywkową, ogromem restauracji, barów i czego tylko dusza zapragnie, a w Oura nawet ulica The Strip, nawiązująca nazwą i neonami do słynnego pierdolnika z Las Vegas (oczywiście w odpowiedniej skali). Zwykle nie przepadam za takimi ‘miastami dla turystów’, ale tutaj czułem lekką ekscytację, pewnie związaną z bogactwem wyboru, którego do tej pory mi brakowało. Niemniej, przejechaliśmy przez Oura i po zmroku zaparkowaliśmy na wzgórzu nieopodal centralnej części Albufeiry.

, Stare miasto leży na dnie doliny zamkniętej od strony wody (niespodzianka) szeroką piaszczystą plażą, a otaczające je z 3 stron wzgórza są szczelnie obudowane hotelami i apartamentowcami. Bezpośrednio z plaży na wschodnim końcu można dostać się na szczyt skarpy schodami ruchomymi, a na przeciwległym końcu windą! Niemal cała miejscowość jest pomalowana na biało, a gęsta zabudowa nie sprawia wrażenia jakiegoś urbanistycznego koszmaru, wręcz przeciwnie. Stare miasto, mimo że mocno komercyjne, jest dość przyjemnie rozdzielone – jest centralny plac i kilka odchodzących od niego uliczek z głośniejszymi barami. Są dużo bardziej ciche i ciaśniejsze uliczki z klasycznymi restauracjami i lasem stolików na zewnątrz. Są też partie typowo mieszkaniowe, gdzie nie dochodzi żadna muzyka i gdy spacerowaliśmy tam wieczorem, jedynych oznak życia zaznaliśmy ze strony wszędobylskich, ciekawskich i przyjacielskich kotów, które w Albufeirze są pod opieką jakiejś fundacji, dbającej o dobrostan bezpańskiej kolonii. Zwierzaki może nie mają właścicieli, ale są zadbane, wykastrowane, mają pełne brzuchy i nawet swoje małe drewniane domki porozstawiane w spokojnych zakątkach starego miasta. Z wszystkich miast w Algarve to właśnie Albufeira okazała się przyzwoitym deserem, który nieco zatarł niesmak po rozczarowującym Portimao i przeciętnymi Lagos i Faro. Na przyszły tydzień został nam jeszcze do obskoczenia na szybko wschód regionu, ale gdybym miał decydować dziś, to wróciłbym do Algarve jedynie na surferskie wakacje poza cywilizacją w Sagres albo Arrifana. Jutro jedziemy (z nieskrywaną radością i ulgą) do Hiszpanii, ale jeszcze nie mamy pojęcia, gdzie będziemy spać.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy