Tak nam się przyjemnie spacerowało po Sewilli, że zapomnieliśmy sobie zaplanować właściwe zwiedzanie chociażby najważniejszych miejsc. Na dziś zarezerwowaliśmy już sobie rowery od 10 rano, żeby sprawnie objechać różne zakątki miasta przed wyruszeniem w stronę Stadionu La Cartuja. Rzutem na taśmę zdecydowaliśmy, że na odbiór rowerów się spóźnimy, a z rana, na otwarcie o 9:30 wskoczymy do Pałacu Alcazar. Nie ogarnęliśmy jednak do końca pakowania, wyszliśmy z hotelu nieco później (standard! 😒) i pod bramę wejściową zawitaliśmy o 10:10. Okazało się, że po pierwsze jest kolejka do wejścia. Po drugie, kolejka porusza się bardzo sprawnie i nie ma dramatu. Po trzecie, to kolejka ludzi, którzy mają już kupiony bilet. Po czwarte, coś źle sprawdziliśmy i bilety są po Euro 13, a nie 8. Po piąte, bilety kupuje się obecnie na copółgodzinne sloty wejściowe. Po szóste, kasa biletowa jest z 200 metrów dalej i pójście tam będzie nas kosztowało miejsce w kolejce i w sumie nie wiadomo na którą godzinę dostalibyśmy wejściówki. Na szczęście, są bilety online i taką opcję wszystkim polecam z pewnym wyprzedzeniem dla własnego balansu mentalnego. Udało się złapać z telefonu wejściówki na 10:30, ale pan ochroniarz absolutnie nie chciał słyszeć o wpuszczeniu nas kilkanaście minut wcześniej. Mamy chwilę, więc to najlepsza okazja, żeby złapać szybkie śniadanie – wcześniej bez słów przystaliśmy na wyjście z hotelu na głodniaka. Za rogiem od Alcazar, czyli w jednym z najbardziej turystycznych miejsc w mieście usiedliśmy w małej kafejce, gdzie standardowo obsługa nie znała ani słowa po angielsku, ale tost z zawartością + kawa kosztowały 'aż’ 3 eur. Ślęczenie nad menu z translatorem w gratisie. Nie ma tego złego, znam coraz więcej słówek, a wiadomo że na wyjeździe nazwy jedzenia najważniejsze! 😂
W końcu przechodzimy przez Bramę Lwa i trafiamy na przedpałacowe patio, nad którym góruje bogato zdobiona frontowa ściana z potężnymi wrotami, a po bokach plac jest zamknięty lżejszymi w odbiorze skrzydłami pałacu. Ciekawostką jest, że Alcazar niejako naśladuje styl arabski. Mauretańscy władcy panowali tu przez jakieś 500 lat od początku VIII w., ale z tamtych czasów nie zachowało się tu niemal nic. Pałac w obecnym kształcie powstał już podbiciu regionu przez Hiszpanów i jest flagowym przedstawicielem stylu Mudéjar, inspirowanego tym oryginalnym, mauretańskim. Na przestrzeni wieków był oczywiście wielokrotnie rozbudowywany i przerabiany – ale żaden z tych faktów nie odbiera Alcazar uroku i spektakularności. Do kompleksu przynależą również pięknie utrzymane ogrody (jedyne 100 tys. m2) z bogatą florą (podobno 200 gatunków) i równie bogato zdobioną małą architekturą. Andaluzja, podobnie jak Portugalia, zdobioną ceramiką stoi. Kolorowymi, wzorzystymi kaflami wyłożone jest wszystko – od fontann, przez, ławki i murki, po klatki schodowe i ściany pomieszczeń. Na piętrze pałacu znajduje się nawet ekspozycja prezentująca historię i dziedzictwo tutejszego przemysłu ceramicznego. Trochę żałowaliśmy, że nie możemy spędzić tu więcej czasu – czekają na nas rowery i spadamy stąd po dwóch godzinach, chociaż na luzie można by przeznaczyć dwa razy tyle (albo i wincyj!). W samym pałacu nieco poirytowała nas pani służbistka z ochrony. Bardzo poważnie traktowała swoją pracę i obowiązek noszenia maseczek do tego stopnia, że nie pozwalała zdjąć szmatki nawet do samotnego zdjęcia bez innych osób w najbliższym otoczeniu. Przetestowaliśmy jej cierpliwość (a ona naszą) gdy poprosiliśmy innego gościa o zrobienie nam wspólnego zdjęcia – jak tylko pozbyliśmy się maseczek, babka doskoczyła do nas, a po 5 sekundach ignorowania jej wparowała przed obiektyw, żeby żadne zdjęcie przypadkiem nie wyszło. Jakby to miało w jakikolwiek sposób skrócić czas naszego przebywania tam z odsłoniętą twarzą 🙄
Kończymy z Alcazar – musimy jeszcze wymeldować się z hotelu i już jesteśmy lekko spóźnieni. Nasza miejscówka nie dysponuje pełną recepcją, ale partnerski obiekt znajduje się 5 minut dalej i właśnie tam możemy porzucić nasze walizki do (bardzo późnego) wieczora. Na szczęście wszystko mamy ogarnięte w jednym rejonie i rowerki odbieramy po kolejnych 5 minutach spaceru. Mniej więcej wszystkie landmarki Sewilli udało nam się schodzić w ciągu poprzednich dwóch dni i nie mamy ciśnienia na punkty obowiązkowe do odbębnienia, więc decydujemy się na rekreacyjną pętlę po najładniejszych miejscach plus oddalony jakieś 4km od centrum Stadion Olimpijski, na którym wieczorem zameldujemy się na mecz. Czemu Olimpijski, skoro nigdy w Sewilli nie odbywały się Igrzyska? Miasto ubiegało się nieskutecznie o organizację imprezy w 2004 i 2008 roku, a wyspa La Cartuja i arena o tej samej nazwie miały być centralnym punktem zmagań sportowców. Objeżdżając wyspę rowerem można łatwo unaocznić sobie realny koszt organizacji Igrzysk (a okazuje się, że nawet ubiegania się o nie). W sąsiedztwie Estadio jest masa obiektów, skwerów, elementów małej architektury stworzonych z myślą o planowanej imprezie. Taka infrastruktura na dłuższą metę wymaga należytego utrzymania, a więc i gigantycznych nakładów pieniężnych. Kiedy takie wydatki nie są priorytetem, obiekty niszczeją, rdzewieją, pozostają osamotnione, lub przejęte przez bezdomnych i/lub szemrane towarzystwo. Niegdyś szokowały mnie zdjęcia zapuszczonych obiektów jakiś rok po Igrzyskach w Atenach – w Sewilli podobne zjawisko widzimy na nieco mniejszą skalę. Miasto stara się ożywić te rejony, wpuszczając tu biznes, muzeum, centrum nauki, hotele, park rozrywki, imprezownie, a stadion zagospodarować jak tylko się da zgodnie z przeznaczeniem. Niemniej, rejony nawet w dniu meczowym wyglądają na surowe, wyludnione, totalnie niekojarzące się z klimatem żywej, rozrywkowej, energetycznej Sewilli. Jedyna fajna miejscówka, którą widzieliśmy w tej części wyspy to rozległy park Alamillo – uczęszczane miejsce na spacery, grillowanie, wyprowadzanie psów, a nawet wakeboard. Udało nam się też trafić przypadkiem przed hotel, w którym przed meczem zatrzymała się nasza reprezentacja, ale było jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek ruchy piłkarzy. Jedyne, co zobaczyliśmy, to autokar kadry, kilku policjantów i kilku więcej polskich kibiców.
Ostatecznie wychodzi nam przyzwoita, 26-kilometrowa pętla rowerowa z przerwami na nawodnienie, tapasy w knajpianej dzielnicy Macarena i duża porcję lodów w filii Bolas (tych od serka z figą i winem) i pauza w Parku Marii Luizy w sąsiedztwie Plaza de España, gdzie nad głowami głośno dokazują kolorowe papugi. W Macarenie niestety zgubiłem swoją maseczkę, więc końcówka tripa zmieniła się nieco w polowanie na mascarilla – jak wspominałem, szmatki noszą tu wszyscy bez wyjątku. Mniejsza o wyróżnianie się na ulicy – na rowerach nieco sobie luzowaliśmy, ale nawet nie mógłbym wejść do lodziarni i wybrać smaków, a to już dramat! 😂 Oddajemy rowerki, idziemy przeorganizować się lekko w naszych walizkach (koszulki meczowe, wiadomo 😉) i ruszamy ponownie marszem w stronę Katedry, z okolic której startuje autobus wahadłowy na stadion. Nie jest to chyba jakieś bardzo popularne rozwiązanie – w całym pojeździe jest jakieś 15 osób – my plus roztańczeni, rozśpiewani, przebrani za matadorów Hiszpanie. Przynajmniej mamy wesoły autobus 😁. Pamiętam, w jaki sposób 9 lat temu Poznań był przygotowany na goszczenie rozgrywek Mistrzostw Europy i trzeba uczciwie powiedzieć, że w Sevilli dało się odczuć organizację na szybko, po łebkach. Mecze pierwotnie miały się odbywać w Bilbao, które jednak nie było w stanie zagwarantować wpuszczenia fanów na trybuny i ledwie 2 miesiące temu spotkania zostały przeniesione do Andaluzji (z zapełnieniem max 30% pojemności stadionu). Kiepskie oznaczenia, słaba organizacja (obeszliśmy stadion dookoła, bo najpierw kierowaliśmy się oznaczeniami z biletów, a następnie razem z wszystkimi Polakami zostaliśmy cofnięci do bramy, przy której wysiedliśmy z autobusu), prawie nikt nie mówi po angielsku – oprócz młodych wolontariuszy, którzy na przykład po meczu nie byli w stanie nam powiedzieć, jak możemy wrócić do centrum („możecie próbować złapać taxi, ale jest dużo chętnych, więc będziecie czekać”). Wszędzie duże siły policyjne, robiące dość oszałamiające wrażenie. Policjanci konno, policjanci z wielkimi karabinami stojący na pace Hummerów, śmigłowiec krążący nad stadionem i bardzo bojowa, autorytarna ekipa wpuszczająca ludzi na teren stadionu. Bramka bezpieczeństwa nieco szokująca – zdecydowanie żaden chłop mnie nigdy w życiu tak dokładnie nie wymacał 😲. Inna sprawa, że dosłownie wszyscy funkcjonariusze wyglądali jak cisi zabójcy – wyżyłowani, wysportowani, skupieni na robocie, a świetnie dopasowane granatowe mundury zdecydowanie dodawały pro aparycji. Nawet Gosia stwierdziła, że z chęcią dałaby się aresztować 😂.
Na samym stadionie ludzie rozsadzeni co drugi rząd i co drugie siedzenie, a szeryfowie z ochrony krążyli jak ci z Alcazar w poszukiwaniu niezasłoniętych twarzy. Początkowo ścigali ludzi nawet za wnoszenie jedzenia i napojów na trybuny, ale jeszcze przed pierwszym gwizdkiem zluzowali z tym piciem. Wiadomo, producenci są strategicznymi partnerami imprezy, więc cola i heini muszą robić obrót – nie warto udawać, że chodzi tu o czyjekolwiek zdrowie. Mecz chyba każdy widział w tv, więc nie ma się co rozpisywać – Polacy zrobili ‘zwycięski remis’, co popsuło humory miejscowym kibicom, na pewno tym, którzy wracali z nami autobusem. Im bliżej centrum, tym nastroje na ulicach radośniejsze, bo w końcu jest sobota wieczór, a Sewilla jest ‘always ready to party’. Bus do którego wsiedliśmy nieco na oślep, okazało się, że jedzie nie tylko w stronę centrum, ale nawet zatrzymuje się dokładnie przy parkingu, gdzie zostawiliśmy na ostatnie 3 dni nasze auto – tyle wygrać! Bierzemy nasz bolid, podjeżdżamy po walizki do hotelu (niby najlepsze rozwiązanie, chociaż ładować się w sobotnią noc samochodem w ciasne uliczki centrum to słaby temat) i ok. 1 w nocy ruszamy w drogę. Dokąd? Przez najbliższe 4 noce zostaniemy w Kadyksie!