Italia’22: dzień 1, czyli nie lecimy na Sardynię

Już od dłuższego czasu byłem mega napalony na Sardynię i zdecydowałem, że chcę obrać ten kierunek za swój najbliższy cel urlopowy (no bo po 2 latach nieróbstwa wróciłem do pracy, więc znów 'celebruję’ urlopy). Termin ustalony, ogólna logistyka lotów też, wstępne rozeznanie w mapie wyspy zrobione, to wypadałoby jeszcze ogarnąć jakieś auto na miejscu. Zaczynam grzebać w systemach rezerwacyjnych i wychodzi, że najtańszą Pandę albo innego Forda Ka mogę mieć na tydzień za lekko poniżej 1000 EUR, oczywiście bez full insurance i innych „luksusów”. Niestety, boleśnie grilluje to moją wewnętrzną cebulę – liczyłem raczej na wydatek rzędu 1500 polskich cebulionów, ale okazuje się, że ostatnio w Italii komuś odfrunął sufit (albo właśnie spadł na łeb?) jeśli chodzi o ceny wynajmu aut w cieplejszych miesiącach i moje serduszko się na to nie godzi. Tym sposobem pragnę poinformować, że pamiętników z Sardynii póki co nie będzie, ale dalej będą Włochy, później może nawet morze, tyle że bez auta, co nawet wpisze się we współczesne eko trendy (jeśli umówimy się na przemilczenie lotów do/z Warszawy ofkorz).

Jest takie powiedzonko, że „jeśli poniedziałek zaczął się dobrze to znaczy, że zło pierdolnie znienacka”. U nas akurat to był wtorek, ale reszta się zgadza. Jak mawia pan Wołoszański, „nie uprzedzajmy faktów”. Transfer kolejowy na lotnisko w Modlinie (Warszawa-Modlin, hue hue) działa bardzo sprawnie, tylko że dotychczas przez godziny lotów rzadko udawało się korzystać z tej opcji, pomimo tego, że do stacji kolejowej z bezpośrednim połączeniem do Modlina mam z domu bliżej, niż do najbliższej Biedronki. Innym problemem jest 'wspaniała’ korelacja autobusów wahadłowych z rozkładem pociągów i tym razem musielibyśmy czekać na PKP Modlin (czyli w środku ciemnej dupy) jakieś 40 minut, żeby pojawić się na lotnisku niemal w ostatnim możliwym momencie. Tym razem udało się zaradzić temu dramatycznemu problemowi ludzi pierwszego świata. Być może jest to pro-tip, a być może jednorazowy fuks, ale pod lotniskiem w Modlinie bywają kierowcy Ubera – jeden z takowych przyjął zlecenie, podwiózł nas na Mazowiecki Port Lotniczy Warszawa-Modlin w Nowym Dworze Mazowieckim 🤭, dzięki czemu mogliśmy kulturalnie oczekiwać w urągających godności warunkach na opóźniony bydłolot (tzn. Ryanair). Za każdym razem obiecuję sobie, że więcej nie polecę z tego śmierdzącego moczem kurnika, z którego wypuszczają Cię na zewnątrz niezależnie od warunków pogodowych, zanim jeszcze w ogóle Twój samolot wyląduje i… here I am again 🤡. Niemniej, „jeszcze pecha w tej historii nie ma”, jak rapował za młodu Sokół. Wychłodziło nas na płycie lotniska, ale sam lot przebiegł całkiem sprawnie, o co dużo łatwiej, gdy masz słuchawki, przez które nie przebijają się oferty zdrapek, perfum i przetworzonego, odgrzewanego żarcia. Tak czy inaczej, z chęcią przyjmę polecenia podcastów, które można włączyć bez zażenowania, a które w brzmieniu są tak kojące i/lub nudne, że łatwo i nie żal przy nich zasnąć 🤪

Po wylądowaniu w Bergamo zdecydowanym krokiem przelecieliśmy przez terminal i wbiliśmy w jeden z ostatnich autobusów jadących tej nocy do Mediolanu. O tej porze dotarliśmy pod Milano Centrale 18 minut przed czasem (czyli o 2:12 w nocy) i pozostało nam już tylko przejść przez zasikany tunel pod dworcem i wbić do zarezerwowanego przez Booking mieszkania. Instrukcje wejścia do budynku dość skomplikowane (nie czepiam się, do mnie dostawcy jedzenia czasem błądzą od domofonu przez 10 minut), ale kontakt z hostem wzorowy i wszystko idzie gładko, do czasu. Otwieramy mieszkanie i staję się Złotowłosą bez trzech misiów, bo ktoś k***a śpi w moim łóżeczku! 😯🤣 Do teraz nie wiem, jak to możliwe, że weszliśmy śpiącym ludziom na chatę, a oni albo nie zareagowali, albo nawet w ogóle się nie obudzili! Niemniej, taktycznie wycofaliśmy się na klatkę schodową i dzwonię do hosta o 2:30 w nocy. Na szczęście odebrał, ale po usłyszeniu historii równie zdziwiony, jak ja. Gadam z tym hostem, a w międzyczasie sąsiad z piętra zaczyna z całej siły napieprzać w swoje drzwi od wewnątrz (bo jakiś typo gada mu pod drzwiami o 2:30 w nocy). Ciekawy sposób na wyciszenie sytuacji – dopiero po drugim lub trzecim uderzeniu pokleiłem, o co w ogóle chodzi – pierwsze brzmiało jak urwana winda. Zjechaliśmy na parter, żeby nie mieć zaraz jednoczesnej konfrontacji z durnym sąsiadem i z ludźmi, którym wjechaliśmy na chatę. Host chyba oprzytomniał, przeanalizował sytuację, oddzwonił i wytłumaczył, co się prawdopodobnie odjaniepawlilo. Gość ma dwa apartamenty obok siebie, oba otwierane przez apkę lub kod. Tego samego dnia miał dwa zameldowania, a ludzie z drugiego apartamentu mieli jakiś problem z dostaniem się do środka (prawdopodobnie dlatego, że próbowali przy niewłaściwych drzwiach). Zadzwonili do hosta, gdy ten był na spotkaniu i w zamieszaniu otworzył im zdalnie lub podał kod do niewłaściwego mieszkania. Ich wcale nie zdziwiło, że zamiast 30-metrowego studia z kuchnią przy łóżku dostali 70-metrowe mieszkanie z sypialnią i balkonem. Co za różnica, nie?! Skończyło się tak, że na te jedną noc musieliśmy skorzystać z małego mieszkanka, a od rana host odkręcał sytuację (nas przepraszał, tamtych wypraszał i organizował na szybko sprzątanie).

Nie mieliśmy już głowy, ani warunków do organizowania sobie królewskiego śniadanka na miejscu, więc przerzuciliśmy tylko walizki do naszej właściwej chaty i ruszyliśmy w miasto na głodniaka. Gęste 35°C na zewnątrz skutecznie stłumiło głód na jakiś czas, a dużo ważniejsze stało się przyjmowanie płynów. Byłem już kiedyś w Mediolanie i chciałem tym razem podejść go z nieco innej strony. Podczas poprzedniej wizyty nie starczyło czasu na obczajkę wieżowców, które lubię sobie popodziwiać. Z tego co pamiętam, wówczas jedynym wyróżniającym się był najwyższy do dziś we Włoszech Torre UniCredit (231m z iglicą). Pod tym względem dobrze się stało, że trafiłem do Parco Biblioteca degli Alberi dopiero teraz – obecnie okolica może urywać to i owo – to jedna z fajniejszych przestrzeni publicznych, jakie dane było mi zobaczyć. Mi osobiście Mediolan (ani w ogóle Włochy) nie kojarzyły się z nowoczesnymi wysokościowcami, a tu okazuje się, że powstaje City z prawdziwego zdarzenia. Sam park to duży, lekko pofalowany teren z bardzo zadbana trawą, strefami rekreacyjnymi, sportowymi, ozdobnymi akwenami, łąkami kwietnymi oraz stacjami metra po dwóch przeciwległych końcach. Przy jednej z nich wyrasta właśnie wspomniany wcześniej Torre UniCredit wraz z futurystycznym Placem Gae Aulenti. Wokół parku wyrosło kilka kolejnych wieżowców z niebanalną architekturą (co nie jest dziwne – dla mnie Italia to absolutny lider wszelkiego designu), zarówno biurowych, jak i mieszkalnych. Super miejscówka dla pracowników okolicznych biur, którzy ewidentnie ochoczo ogarniają sobie przerwę lunchową w formie pikniku na trawie pod drzewkiem. Wracając do budynków, ten najwyższy wcale nie jest największym hitem – dla mnie jest nim Bosco Verticale, czyli pionowy las. To dwie mieszkalne wieże, których balkony i tarasy obsadzone są łącznie ponad 900 (dziewięciomaset!) drzewami, a do tego wyładowane są proekologicznymi rozwiązaniami. Inspiracją dla projektantów była włoska powieść pt. „Baron drzewołaz” (Il barone rampante) – pełna przygód historia barona, który jako chłopiec, buntuje się przeciwko rodzinie, wchodzi na drzewo i postanawia nie zejść do końca życia. W momencie sprzedaży (czyli jakieś 8-10 lat temu) metr kwadratowy był tu wyceniany w zależności od kondygnacji na 10-18k EUR, no ale chyba warto 😉

Piazza Gae Aulenti

Lekko zaskoczył nas brak zapowiadanej zmiany przepisów – 15 czerwca miał być pierwszym dniem bez maseczek w transporcie publicznym, ale rano dowiedzieliśmy się, że wymóg noszenia konkretnie ffp2 w metrze itd. został przedłużony aż do września! W związku z tym, chcąc jechać kolejką do Navigli, musieliśmy najpierw zaopatrzyć się w odpowiednie akcesoria. Chwilę to trwało, bo w Milano nie ma Żabek ani 7-eleven, ani nic podobnego na każdym kroku, szczególnie w okolicach Porta Garibaldi i San Marco, przez które przechodziliśmy, a które okazały się zbyt fancy na takie przybytki. Udało się w końcu dorwać aptekę, w której pani przyniosła nam z zaplecza (nie)chciane ffp2 i mogliśmy ruszać dalej. Dobiliśmy do dzielnicy Navigli, będącej nieco na uboczu centrum, wciśniętej między dwa zbiegające się ku sobie kanały, dzięki którym dzielnica mogła wyrosnąć. Kanały powstałe na przestrzeni XII-XVI w. pomogły wzmocnić pozycję gospodarczą Mediolanu, przez który (w odróżnieniu od większości znaczących miast europejskich) nie przepływa żadna konkretna rzeka. Miejsce połączenia dwóch kanałów bliżej centrum to Darsena – dok będący do lat 60 XX w. jednym z najistotniejszych włoskich portów. Wraz z rozwojem miasta port wyproszono z centrum, sieć kanałów oplatających miasto przykryto betonowymi płytami, a nabrzeża Navigli to obecnie tereny spacerowe z super przejrzysta wodą, pastelową zabudową, licznymi knajpkami z luźną atmosferą przyciągają czasem niezłych freaków (czyli hippie place). W dzień bardzo przyjemnie, wieczorem podobno okolica tętni życiem – wrócimy, sprawdzimy!

Póki co zasileni kawką i włoskim glutenem ruszamy dalej w stronę centrum, oczywiście pieszo. Nie mamy spiny na odhaczanie punktów, zaliczanie konkretnych atrakcji (np. zobaczenie Ostatniej Wieczerzy za 15 EUR), ale spacerek rekreacyjnym tempem i tak zawiódł nas do trzech chyba największych landmarków miasta (i nie mówię o różowej cukierni ze zdjęcia, którą mijaliśmy po drodze). Po 30 minutach spacerku dotarliśmy pod Duomo, czyli Katedrę, która jest jednym z najbardziej spektakularnych budynków, jakie dane mi było widzieć. Mamy na Katedrę osobny plan, więc odbijamy w sąsiadującą Galerię Vittorio Emanuele II, która również jest architektonicznym (i nie tylko) sztosem. Gucci Gucci, Louis Louis, Fendi Fendi, Prada – dominują te tematy, także shopping innym razem 😉 Drugi koniec Galerii wychodzi na plac z pomnikiem Leonarda Da Vinci i jednym z większych rozjazdów w kategorii oczekiwania vs rzeczywistość jeśli chodzi o budynki. Teatro alla Scala to pewnie jedna z najsłynniejszych scen operowych na świecie, z imponującym wnętrzem i totalnie nieprzystającą fasadą. Ok, jest klasycznie, porządnie, elegancko, co nie zmienia faktu, że front nie dorasta do wielkości tej instytucji, a w zestawieniu z sąsiadującą Galerią wygląda wręcz prowincjonalnie.

Galleria Vittorio Emanuele II

Robi się już późno i wkrótce zapewne dojedzie nas głód, co w połączeniu ze zmęczeniem i upałem nie jest wymarzoną kombinacją. W zasięgu krótkiego spaceru mamy Castello Sforzesco, czyli wielki, ceglany zamek, będący siedziba książęcą rodu Sforzów. W zasadzie bardziej nawet zależy nam na krótkim odpoczynku w parku za Zamkiem, ale skoro można go przy okazji odwiedzić, to czemu nie. Samo przejście przez dziedzińce jest bezpłatne, w przeciwieństwie do ekspozycji w zamkowych wnętrzach. Bramy prowadzące przez dziedzińce tworzą świetną oś urbanistyczną wraz z parkowym stawem, oraz położonym za parkiem Łukiem Pokoju. My w spokoju i pokoju (chociaż w parku) pijemy kolkę, dajemy odpocząć nogom i kminimy, gdzie dziś będzie żarta pizza. Niby w tym kraju nie można trafić źle, ale 40 EUR za dwa aperolki i dwa (nawet jeśli spore) kawałki placka nieco odebrało radość z pizzuni. Z drugiej strony, można się było tego spodziewać, skoro jedliśmy we wspomnianej wcześniej fancy dzielnicy bez Żabek 😉

Z lekkim niepokojem związanym ze zdarzeniami minionej nocy kierujemy się do naszego mieszkania, ogarniając jeszcze po drodze zakupy na jutrzejsze śniadanie. Na szczęście z chatą wszystko gra, z zaopatrzeniem też. Jest 9 wieczorem, nadal 31 stopni, mamy 15km w nogach i koniecznie potrzebuję schłodzenia. Pan sprzątający był tak miły, że zostawił nam w mieszkaniu klimę na chodzie, więc jest pierwszy ratunek. Drugi to wiadomo – prysznic – marzenie po takim dniu. Trzeci? No siedzę i sączę trzecie zimne piwko, dublując chyba tym samym swój piwny 'przebieg’ w tym roku. W końcu wakajki, nie?! 😁

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy