Tryb wakacyjny w pełni – planowaliśmy wyjść wcześnie rano na miasto, żeby doświadczyć pustych placów i ulic, ale zmęczenie poprzednim dniem oraz klimat i klima w docelowym apartamencie przekonała nas, żeby nie zwlekać się z wyra przed południem. Na szczęście wieczorem ogarnęliśmy zakupy, więc mogliśmy zaserwować sobie późne i powolne królewskie śniadanie. W międzyczasie walczyliśmy dłuższy czas z zakupem biletów na dach Katedry – stronka internetowa działała w trybie włoskim, czyli po woli i nie do końca. W końcu się poddaliśmy, co oznaczało konieczność zakupu biletów na miejscu, a to we Włoszech zawsze jest traumatycznym przeżyciem.
Po wyjściu z chaty o 14 natychmiast zderzyliśmy się z okrutnym żarem z nieba. Przez Europę przetacza się obecnie fala upałów i patrząc na temperatury w innych krajach, obecne 35°C w Mediolanie wygląda całkiem łaskawie, chociaż w centrum dużego miasta męczy okrutnie. Przylecieliśmy z bagażem podręcznym (czyli na 9 dni da się!), co wiązało się z ograniczoną ilością spakowanych przez nas płynów. Do odstrzału poszły filtry przeciwsłoneczne, które teraz chcieliśmy pilnie uzupełnić. Do najbliższego DMa (taki inny Rossmann, który teraz wchodzi do Polski) mieliśmy niecałe 1.5km, więc opcja oczywiście z buta. Duża ulica, duże budynki, duże podcienie, sporo cienia, więc warunki w miarę sprzyjające. Od sklepu do Katedry mieliśmy do pokonania kolejne 2.5km i metro pod nosem… ale wybraliśmy marsz. Upał był zdecydowanie bardziej odczuwalny, niż dzień wcześniej, więc na miejsce dotarliśmy nieźle wysuszeni.
Plan był taki: docieramy przed 16 pod kasę, kupujemy bilet do Katedry na 17 i w ramach czekania idziemy na kawę. Na wakacyjnych wyjazdach warto nie mieć ustalonego na sztywno planu, bo coś zawsze pójdzie wbrew oczekiwaniom i w takich chwilach dobrze mieć mentalny luz. Po dojściu na plac ukazała nam się kolejka do kasy na jakieś na oko 100 m długości i dobre 45 minut czekania, oczywiście w skwarze na zewnątrz. Podszedłem sobie na początek kolejki, żeby rozeznać się w sytuacji i szczęśliwie udało mi się usłyszeć rozmowę trzech Amerykanek, które właśnie walczyły z zakupem biletów przez telefon i chyba im się właśnie udawało. Zagadałem, podpytałem – okazało się że w trakcie procesu zakupu warto przeklikać na zmianę włoską i angielską wersję językową strony, żeby pojawiły się brakujące przyciski przekierowujące do płatności. Postąpiłem zgodnie z podpowiedziami i po chwili miałem bilet na 17, czyli za jakieś 40 minut. Włosi nie widzą problemu – przecież ostatecznie działa, nie?!
Planowana kawka w oczekiwaniu na Katedrę miała być w mega wyjątkowym, położonym nieopodal miejscu. W potężnym budynku byłej poczty mieści się obecnie Starbucks Reserve, będący jednocześnie mega ładną kawiarnią, fanshopem i palarnią rozprowadzającą swoje ziarna po europejskich Starbuniach (z wyeksponowaną na środku hali całą maszynerią). W środku oczywiście sporo ludzi, ale o dziwo kolejka do zamówień krótka i miejsce do posadzenia dupki z kawą też łatwo się znalazło. Zamówiłem sobie pyszne cold brew z limonką i miętą i mam ogromną nadzieję, że będzie można to też dostać w innych Starbaksach, również w Warszawie. Do kawki wjechało tradycyjne sycylijskie cannoli, które trochę lepiej smakowało niż wyglądało – dla mnie zdecydowanie za słodkie i oczywiście za brak chrupkości minus 10 punktów. Ogólnie bardzo ładne, niby industrialne, ale mocno dizajnerskie miejsce, w którym przyjemnie było posiedzieć, popodziwiać elementy wystroju i proces wypalania ziaren. Dziś tę przyjemność zdecydowanie podbijała też efektywna klimatyzacja 😉
Wydawało nam się, że komplikacje z wejściem na Katedrę mamy już za sobą i po kawce możemy uderzać prosto na dach. Kiedy dobijaliśmy do wejścia, zobaczyliśmy ni to kolejkę, ni to zgrupowanie ludzi, z których połowa po prostu chillowała na siedząco. Po chwili rozmowy z obsługą sprawa się wyjaśniła: są kłopoty z prądem i w związku z tym nie działa internet i skanery biletów na bramkach wejściowych. Zalecenia obsługi: spróbujcie przyjść jutro albo pojutrze (pro tip: niby bilety kupuje się na konkretną godzinę, ale są ważne przez 3 dni). Jeśli ktoś mówił, że akurat może tylko dziś (jak my), padała bardzo przekonująca odpowiedź, żeby spróbować za pół godziny. Z braku laku weszliśmy do środka Katedry, na co również pozwala bilet na dach. Budynek jest gigantyczny (zależy jak liczyć, można uznać że trzeci największy kościół na świecie) i w środku panuje przyjemny chłód, co było głównym benefitem wizyty wewnątrz. Pierwsze 10 minut po prostu przesiedzieliśmy, żeby uzupełnić siły na dalsze łażenie. Obeszliśmy wnętrze, pełne sztuki sakralnej, ołtarzy ze szczątkami biskupów i puszek do zbierania hajsu na różne cele. Kościoły, poza walorami architektonicznymi, spektakularną, przytłaczającą skalą to ogólnie nie moja bajka, ale ktoś bardziej wkręcony w te tematy powinien być zadowolony z wizyty w Duomo. Na wyjściu zahaczyliśmy jeszcze o ekspozycję archeologiczną w podziemiach. Wyeksponowano tam pozostałości po chrzcielnicy świątyni, którą niegdyś stała w tym miejscu. Sama historia miejsca brzmi mega ciekawie, ale sposób ekspozycji jest dość nudny, z lakonicznymi informacjami w języku angielskim (po włosku z kolei długie opisy poszczególnych punktów).
Po wyjściu z budynku zauważyliśmy, że nie ma kolejki przy wejściu na dach, co było dobrą wiadomością, bo oznaczało, że prawdopodobnie znów zaczęli wpuszczać. Słabiej, że była już 1750, Katedra niby czynna do 1900, ale już od 1820 zaczynają wypraszać ludzi z dachu. Jeśli miałbym wybrać tylko jedna atrakcję w Mediolanie, to zdecydowanie byłoby to wejście na dach Duomo. Oczywiście Katedra jest spektakularna już z poziomu ulicy, ale będąc na dachu, można z bliska, wręcz namacalnie obcować z jej imponującą architekturą, skrupulatnymi zdobieniami, sterczynami, rzeźbami i krogulcami. Do tego widok na Plac Katedralny, Galerię Vittorio Emanuele II i panoramę miasta, włącznie z wysokościowcami dzielnicy biurowej, którą odwiedziliśmy wczoraj. No po prostu idźcie tam! Wstęp: 15e schodami, albo 20e windą. Co wybraliśmy? w końcu jesteśmy wysportowani 😉
Tego dla dnia w Mediolanie rozpoczynał się Milano Monza Moto Show i po zejściu z katedry władowalismy się prosto w początek parady inaugurującej to wydarzenie. Nie jestem jakimś psychofanem motoryzacji, ale gdybym był, to byłbym mocno podekscytowany, bo zagęszczenie supercarów wywaliło poza skalę. Nie mówię to tylko o 'zwykłych’ Ferrari czy Lambo, ale również unikatowych rakietach jak Touring Superleggera, Dallara Stradale, czy Pagani Zonda, a kawalkadzie osobiście przewodził Horacio Pagani.
Okrutnie wymęczył nas ten upał i stwierdziliśmy, że czas na odpoczynek i gastroprzyjemności. Nie pochwaliłem się wcześniej, ale to chyba oczywiste, że skoro jesteśmy we Włoszech, to lody będą jedzone co najmniej raz dziennie. Jeśli chodzi o gelato, to trudno o wtopę – są tu obłędne. Wczoraj była grana ricottą z figą + mango, a dziś słony karmel z kwaśnymi wiśniami + ananas (nie sorbet!). Więcej relacji z jedzenia lodów w kolejnych wpisach! Zjedliśmy te lody siedząc przy futurystycznej, szklanej fontannie, która okazała się wejściem do podziemnego Apple Store (😯). Mają rozmach! My postanowiliśmy złapać jeszcze piwko w tanim, lokalnym barze. W tych warunkach pierwsze łyki piwka smakują jak prawdziwe wybawienie! Do piwka pan dorzucił nam michę chipsów i talerz chrupiących, ciepłych wypieków – nawet nie protestowaliśmy. W końcu gluten to życko!
Jutro w południe wyjeżdżamy z Milanu i chcieliśmy wieczorem zaznać jeszcze tętniącego miasta. Wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy ponownie nad kanały w Navigli. Wieczorem zdecydowanie nie było tak leniwie i spokojnie, jak wczoraj w ciągu dnia. Wszystkie knajpy z rozłożonymi na zewnątrz stołami, wypełnione do pełna ludźmi i niemal przytłaczającym gwarem. Pro tip dla lubiących jeść: w niektórych knajpach funkcjonuje tzw. happy hour (co najmniej do 22), który polega na tym, że za 12e od osoby dostajemy dowolnego drina + nielimitowany dostęp do bufetu z żarciem. Jako, że przez ostatnie dwa dni nie za bardzo dbam o zbilansowanie diety, z chęcią skorzystałem z deala, żeby uzupełnić białko. Oczywiście przegrałem z objętością 🤣 Zmęczenie upałem zaczęło dawać się we znaki i w połączeniu z kakofonią, tłumem i światłami zaczęło nas wpędzać w przebodźcowanie. Ewakuowaliśmy się w miarę wcześnie na metro (ja raczej się wytoczyłem) i do chaty. Jutro nie możemy spać do późna – o 12 będziemy już w pociągu do Florencji.