Lekcja na dziś – nie ufaj nadmiernie włoskim autobusom miejskim 🤣 Do stresów jeszcze dojdziemy, a póki co nasz drugi, ostatni dzień we Florencji. Po śniadaniu w hotelu wymeldowaliśmy się, zostawiliśmy na przechowanie walizki i ruszyliśmy spacerkiem pokręcić się po centrum. Znów bez spiny, rezerwacji, usilnego odhaczania punktów. Jakkolwiek by się nie kluczyło po centralnych uliczkach, zawsze ostatecznie trafi się na Plac Katedralny i dziś byliśmy tam cztery razy.
Nie byliśmy jeszcze za to do tej pory przy dwóch największych atrakcjach, czyli na Moście Złotników i przy Galerii Uffizi. Most po włosku nazywa się Stary (Ponte Vecchio), ale złotników na na nim rzeczywiście sporo. Jest to czwarta przeprawa stojąca w tym miejscu, obecnie kamienna, istniejąca od XIV w. Początkowo funkcjonowały tu stragany z warzywami, rybami, mięsem, później też skórami. Z uwagi na wzrastającą reprezentatywność miejsca, pod koniec XVI w. polecono wymienić stragany na coś bardziej fancy – wtedy też na moście pojawiły się pracownie jubilerskie i złotnicze. Ogromnym wyróżnikiem mostu jest tzw. Korytarz Vasari, czyli pasaż nadbudowany moście, ciągnący się przez niemal kilometr od Uffizi do Palazzo Pitti w Ogrodzie Boboli po przeciwległej stronie rzeki. Korytarz powstał w XVI w. na polecenie księcia Toskanii Kosmy I i najprościej mówiąc, umożliwiał mu wygodne i bezpieczne dojście z chaty do roboty 😉 Obecnie, oprócz sklepów z biżuterią zaznamy tu też dzikich tłumów, handlarzy badziewiem i obniżonego poczucia bezpieczeństwa (uwaga na kieszonkowców!).
Od mostu do Uffizi na poziomie ulicy prowadzi kolumnada wzdłuż wybrzeża Arno, czyli nasz sufit to podłoga Księcia Kosmy. Przez dziedziniec Uffizi niemalże przelecieliśmy – jeśli nie masz biletu wstępu to, oprócz ładnej architektury, nie ma tu nic ciekawego. Dziedziniec ma kształt wydłużonego, nasłonecznionego i przez to totalnie pustego prostokąta. Turyści i lokalni malarze ze sztalugami gnieżdżą się po bokach w podcieniach, gdzie również znajdują się wejścia do muzeum. Dużo ciekawiej jest na przeciwległym końcu dziedzińca, który wychodzi na Piazza della Signoria – plac miejski z konkretną ilością przykuwaczy wzroku. Centralnym punktem jest Palazzo Vecchio, XIV-wieczny pałac z 94-metrową wieżą zegarową, będący od kilku wieków siedzibą Burmistrza i Rady Miasta. Poza tym, obecnie mieści się w nim muzeum. Przed wejściem mamy kopię rzeźby Dawida by Michał Anioł (oryginał do zobaczenia w Galleria dell’Accademia) oraz oryginał Herkulesa i Kalusa by Baccio Bandinelli. Naprzeciw Pałacu mamy kumulację genialnych rzeźb skupionych w Loggia dei Lanzi – półotwartej przestrzeni przyklejonej do jednej ze ścian Uffizi. Wstęp jest regulowany, ale darmowy, rzeźb jest tylko kilka, ale ich realizm robi piorunujące wrażenie. Wszystkie odznaczają się niebywałą szczegółowością – w marmurze utrwalone jest każde zagięcie materiału, czy odkształcenie uciśniętego ciała. Nawet taki laik sztuki, jak ja, doceni.
Bliżej środka Placu mamy dużą fontannę Neptuna z okazałym posągiem z białego marmuru, a kawałek dalej konny pomnik Kosmy I. Z innych atrakcji, w rogu placu, w byłym Palazzo della Mercanzia, gdzie do niedawna mieściło się muzeum Gucci, obecnie znajduje się Gucci Garden: salon sprzedażowy z unikalnymi egzemplarzami, galeria, oraz osteria (czyli knajpa) by Massimo Bottura (czyli pan z trzema gwiazdkami Michelin). Wbrew pozorom, ceny dań nie zwalają z nóg, choć są wyraźnie wyższe.
Czas na stały punkt programu, czyli gelato. Zgodnie z oczekiwaniami, nie udało się przebić genialnych lodów z wczoraj. Gdybym ich nie zjadł, pewnie dzisiejsze oceniłbym wysoko, ale skalą porównawcza przesunęła się drastyczne. Nie do końca trafiłem też ze smakami: wziąłem śmietankowe z miodem i sezamem, czekoladę z orzechami laskowymi (brzmiała dużo lepiej, niż smakowała), a trzeci wybrany smak musu truskawkowego okazał się być truskawkowa bitą śmietaną. Niby smaczne, ale nie na to się nastawiałem 🤪
Czuliśmy już dość mocno kilometry w nogach, a w głowach upał i przebodźcowanie wszechobecnym tłumem. Postanowiliśmy znaleźć sobie knajpkę na uboczu i solidnie wyczillować. Trafiła nam się kawiarnia bliżej dworca, w rogu placu, odgrodzona od ruchu donicami z zielenią, ze sporym ogródkiem, dużą ilością cienia i sprawnym wifi. Niby wszystko super, ale po zajrzeniu w menu nieco jakby mniej. Włosi mocno się zbuntowali, gdy ceny espresso przekroczyły 1 euro – obecnie w większości miejsc dostaniemy shota za 1.1-1.5e. W wybranej przez nas wcale-nie-fancy kawiarni 3eur. Średnie piwko 8e. To był już jednak moment, w którym warto było przymknąć oko na zdzierstwo, delektować się odpoczynkiem, czystą łazienką, strzałem kofeiny i zimnym browarkiem – niech im będzie! Przesiedzieliśmy w knajpie dobrą godzinę, podczas której skończyłem wczorajsze Pamiętniki, po czym ruszyliśmy z powrotem w poszukiwaniu wypasionych kanapek (serio, są na tyle duże, że zastępują mi tu posiłki).
Trafiliśmy tym razem we wschodnie rejony centrum i po wyjściu na jeden z placów ujrzałem nieoczywisty widok, który wydawało mi się, że kojarzę z YouTube. Po obejściu placu moje podejrzenia się potwierdziły. Byliśmy na Piazza di Santa Croce, nad którym góruje Bazylika Świętego Krzyża, podobnej stylem frontu do florenckiej Katedry. Bazylika jest oczywiście znana z bogactwa sztuki, a także z mieszczących się tutaj grobowców Michała Anioła, Galileusza, Machiavellego, czy Dante. Na placu przed kościołem była dziś rozstawiona prostokątna arena z tymczasowymi trybunami, a tydzień wcześniej odbywało się tutaj to, co znałem z internetu. Jeśli nie kojarzycie Calcio Storico, to polecam odpalić sobie filmy w necie (przykładowy link). To taka wczesna wersja piłki nożnej, w której po każdej stronie występuje po 27 zawodników, koniecznie miejscowych. W półfinałach, które odbyły się tydzień temu, grały cztery drużyny reprezentujące poszczególne dzielnice miasta. Arena nadal stoi, bo czeka na finał, który odbędzie się 24 czerwca. No nie wiedziałem, nie wstrzeliłem się. Aha, mały szczegół odnośnie Calcio Storico – tam obowiązuje niewiele zasad, więc rozgrywka jest… no intensywna i często leje się krew.
Spoko dygresja z tym Calcio, ale szukamy żarcia. Tym razem trafiliśmy na obrzeża centrum, do lokalnej kanapkarni, wcale nie gorszej od tej wczorajszej, polecanej przez blogerów i obleganej przez tłumy. Salumeria Verdi być może nie upycha aż tak bardzo wnętrza kanapki, ale za to ich foccacia jest delikatniejsza i smaczniejsza, a wszystko 30% tańsze, niż w turystycznym centrum.
O 1930 odjeżdża nasz pociąg z Florencji i mamy jeszcze spory zapas czasu, akurat, żeby na spokojnie wrócić po walizki, przeorganizować się i na spokojnie przetransportować się na dworzec. Nie chciało nam się już łazić z walizkami, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z autobusu miejskiego, który miał nas przetransportować na stację w ciągu 15 minut. Kulturalnie doszliśmy na swój przystanek, gdzie właśnie sprzed nosa zwiał nam autobus. Nie zmartwiło nas to zbytnio, bo mieliśmy jeszcze sporo czasu (była 1835), do celu mogliśmy trafić jedną z dwóch linii, a taktowanie w rozkładzie wyglądało zdecydowanie korzystnie. Niestety, koleje autobusy planowane o 1838, 1844, 1854 i 1859 nie raczyły się pojawić, więc o 19 zdecydowaliśmy, że czas na piesza wędrówkę, która powinna nam zająć jakieś 20 minut. Tym sposobem zamiast luźnego dojazdu mieliśmy trochę stresu i szybkiego marszu z bagażem przez miasto. Wpadliśmy na dworzec zziajani i zgrzani kilka minut przed odjazdem naszego pociągu. Nigdy nie opierajcie swoich planów o rozkłady komunikacji miejskiej we Włoszech. Ja na przykład zwykle planuję wszystko prawie na styk i nieźle bym się przejechał, gdybyśmy dziś nie ruszyli wcześniej. Żegnamy Florencję, z jednej strony przepiękną, pełną historii, sztuki i autentycznego włoskiego klimatu. Z drugiej strony, jest to jeden z najpotężniejszych koszmarów turystycznych, jakiego zaznałem, a trzeba brać pod uwagę, że w tym postpandemicznym świecie jeszcze nie mamy w Europie tak wielu turystów z dalekiej Azji, więc może być tylko gorzej. Póki co, we Florencji panuje turysta z USA, a my od jutra będziemy turystami nad morzem.