Italia’22: dzień 5&6, czyli wyzwania logistyczne Cinque Terre

Po przygodzie z florenckim autobusem mieliśmy pewne obawy co do naszej sześciominutowej przesiadki w Pizie. Na szczęście pociąg z Florencji wyruszył i dotarł o czasie, a ten drugi miał 15 minut opóźnienia i wszystko potoczyło się git. Ruszyliśmy w stronę Cinque Terre, czyli tłumacząc dosłownie 5 krain – nazwa odnosi się do pięciu malowniczych miasteczek wybudowanych na stromych, skalnych brzegach riwiery liguryjskiej.

Z samym Cinque Terre jest kilka problemów: jest bardzo popularne, załadowane pod korek turystami, więc z uwagi na nasze późne planowanie nie było szans na znalezienie sensownych noclegów (tzn. jednocześnie fajnych, przyzwoitych cenowo i z w miarę łatwym dojściem ze stacji kolejowej). Logistyka jest tu szalenie istotna, bo miasteczka są małe, nudne do siedzenia w nich kilka dni i warto by się poprzemieszczać między nimi, a głównym środkiem transportu jest pociąg. Regionalna linia na odcinku od La Spezia do Levanto (pomiędzy tymi dwoma miastami mamy 5 przystanków Cinque Terre – kolejno (1) Riomaggiore, (2) Manarola, (3) Corniglia, (4) Vernazza i (5) Monterosso al Mare) to istna maszynka do robienia hajsu. Przejazd między niektórymi stacjami zajmuje dosłownie minutę, każdy jednorazowy bilet to koszt 5 EUR, a lądowych alternatyw w postaci autobusu brak. Można kupić karty 1-, 2-, lub 3-dniowe, ale opłacają się dopiero przy minimum 4 przejazdach dziennie.

Skoro tak czy siak bylibyśmy skazani na codzienne podróże koleją podczas naszego pięciodniowego pobytu w regionie, a w momencie organizowania wyjazdu dostępność i ceny noclegów w Cinque Terre były absurdalne, postanowiliśmy zbazować się w La Spezii. To drugie co do wielkości miasto Ligurii (po Genui), liczące sobie jakieś 90 tys. mieszkańców. Niby to miejscowość nadmorska, ale kurort to to nie jest. Uwarunkowania geograficzne od wieków czyniły miasto trudną do zdobycia twierdzą – położone jest nad głęboką zatoką otoczoną pasmami wzniesień. Nie będzie zaskoczeniem, że La Spezia jest jedną z najważniejszych baz włoskiej marynarki wojennej, oraz znaczącym portem. Z wikiciekawostek: w zatoce zatopiony jest transatlantyk Kaiser Franz Josef; po wojnie La Spezia stała się portem ucieczki Żydów ocalałych z nazistowskich obozów i na niektórych izraelskich mapach nazywana jest po hebrajsku 'bramą do Syjonu’; pochodzą stąd popowa piosenkarka Alexia (uh la la la) i legendarny Toto (który okazał się proputinowskim gamoniem, więc tfu!). Od 2020 roku La Spezia ma drużynę w Serie A, więc zjawiał się tu czasem jakiś Wojtek Szczęsny albo inny Christiano Ronaldo. Zasadniczo, nie ma tu nic, dla czego warto by specjalnie przyjechać, co nie oznacza, że nie warto. Miasto ma regularną siatkę ulic i zwartą, kamieniczną zabudowę – starą, ładną i typowo włoską – często z drewnianymi i klatkami schodowymi i malowanymi na kolorowo okiennicami. Architektura miejscami mocno przypominała mi Alicante i w zasadzie Spezia może robić za uboższą i nieśmiałą kuzynkę tego hiszpańskiego kurortu. Jak chyba większość portowych miast, ma taki specyficzny, półmroczny wajb i zdecydowanie niejednorodny profil etniczny. Pod tym względem największym naszym zaskoczeniem były weekendowe zgromadzenia na placu Benedetto Brin, przez który często przechodzimy. Całe rodziny przesiadujące na placu oraz w okolicznych kawiarniach i barach ewidentnie pochodziły gdzieś z rejonu Karaibów – świadczyła o tym też muzyka wydobywająca się z okolicznych lokali. Osobiście obstawiałem Kubańczyków. Po sprawdzeniu tematu okazuje się, że Dominikańczycy stanowią 3% populacji miasta.

Levanto

Miasto jest świetną bazą wypadową dla odwiedzających Cinque Terre – mamy sporą dostępność sklepów, knajp, supermarketów i wygodne połączenie kolejowe. Do najbliższego (1) Riomaggiore pociąg dojeżdża w jakieś 10 minut, do ostatniego (5) Monterosso w max 25. Bezpośrednio dojedziemy tu też z Genui, Mediolanu, czy Pizy. Z Florencji też wygodnie, bo z jedną krótką przesiadką, jak my. Okazuje się też, że Carrara (ta od słynnego, szlachetnego marmuru karraryjskiego) jest tu nieopodal, jakieś 30km w stronę Pizy.

Ogarnęliśmy sobie stylowe, lekko oldschoolowe, świetnie wyposażone, 70-metrowe mieszkanie jakieś 500 metrów od dworca. Trochę pojeździmy, ale dziś jeszcze nie do Cinque Terre. Po kilkudniowym łażeniu po miastach chcieliśmy w końcu ogarnąć solidny plażing i po krótkim riserczu ruszyliśmy do Levanto, czyli kolejnej miejscowości po (5) Monterosso. Dopiero na miejscu przypomnieliśmy sobie, na czym polega plażowanie we Włoszech i uważam, że jest to masakra. Wszędzie, gdzie dotychczas byliśmy, plaże są rozparcelowane między prywatne biznesy, obstawione szeregami ustawionych od linijki leżaków i parasoli. W tych sekcjach nie rozbijesz się na dziko na piaseczku (czy tam kamieniach). Chcesz wejść? Jeśli akurat będą dostępne miejsca (co jest osobną dyskusyjną kwestią), to płacisz 20eur za dzień korzystania z leżaków i parasola i zapraszamy bardzo. Nie rozgryzłem jeszcze o co chodzi z sytuacjami, gdzie widzimy na plaży wolne leżaki, a pan w okienku i tak mówi, że miejsca wyprzedane i do widzenia. Ma ktoś wyjaśnienie? Gdzieniegdzie zdarzają się skrawki publicznej, darmowej plaży, na której gnieździ się 'plebs’. Dziś zdecydowaliśmy się aspirować do tej drugiej grupy – po późnym śniadaniu w Levanto dotarliśmy na plażę dość solidnie po południu. Średnio opłacało nam się płacić za pełen dzień tzw. luksusów i być może nawet nie moglibyśmy – na pierwszych z brzegu prywatnych plażach nie chcieli już sprzedawać miejsc. Rozłożyliśmy się na drobnych kamyczkach pośród tłumku i przebimbaliśmy tam resztę dnia z przerwami na piwko, colę (zero!) i morskie kąpiele. Do Spezii wróciliśmy na tyle późno, że nie załapaliśmy się na otwartą kuchnię w wybranej przez nas osterii. Skierowaliśmy się na deptak – centrum gastrożycia miasta, gdzie złapaliśmy stolik na zewnątrz oraz przyzwoitą rybę i ośmiornicę.

Kolejnego, szóstego dnia chcieliśmy wrócić do naszych tradycyjnych śniadań, więc poranek rozpocząłem od wizyty w supermarkecie. Znów nie do końca wyszło nam sprężenie się z wyjściem, ale przecież są wakajki i nie ma co nakładać na siebie zbędnej presji. Po wczorajszej burzy mózgów rozplanowaliśmy logistykę na najbliższe kilka dni. Plan na dziś to dwie pierwsze miejscowości z lądu i morza. Początkowo obczajaliśmy wycieczki łódką, ale stwierdziliśmy, że kajaki na morzu będą czymś nowym i bardziej ekscytującym. Przed śniadaniem skontaktowałem się przez Whatsapp z firmą ogarniającą różne wodne atrakcje i zaklepałem dwugodzinną wycieczkę z (1) Riomaggiore na dzisiejsze popołudnie. Najpierw jednak pojechaliśmy pociągiem do Manaroli, czyli miasteczka nr 2. Muszę przyznać, że miałem dość sceptyczne nastawienie do zachwytów nad Cinque Terre – wydawało mi się, że balonik może być mocno napompowany przez internetowe komentarze Amerykanów, dla których wszystko stare w Europie jest awesome i amazing. Po pierwszej styczności musiałem stwierdzić, że kurde nie, ładnie jest! Po wyjściu ze stacji w pierwszej kolejności wbiliśmy na okoliczne wzgórze po północnej stronie, żeby zobaczyć Manarolę z góry w pełnej okazałości. Spędziliśmy tam sporo czasu na pełnym słońcu, po czym zeszliśmy niemal do poziomu wody i ponownie w górę, tym razem bliżej wybrzeża, na skałę z górującym nad zatoką kościółkiem i cmentarzem. To też chyba najlepszy punkt widokowy na mały port i pnące się wysoko na skałach nad nim pastelowe zabudowania Manaroli.

Miałem pewne konkretne plany co do Manaroli, a po tej gorącej wspinaczce tym bardziej chciałem je zrealizować. Manarola nie ma plaży, ale ma naturalny skalny pirs, odcinający portową zatoczkę od morza. Kto się pomieści, rozkłada się ze swoimi rzeczami na skałkach i korzysta z kąpieli w przejrzystej, turkusowej wodzie. Ci, dla których nie wystarczyło miejsca na skałach, rozkładają się z ręcznikami na betonowym zjeździe do wody, służącym zwykle do wodowania łódek. Tu również jest tłoczno, ale mieliśmy szczęście – jakaś parka akurat się zwijała i mogliśmy odziedziczyć po nich kawałek betonu. Zostawiliśmy graty, przebraliśmy gacie i czym prędzej wskoczyliśmy do wody. Dodatkową atrakcją portu jest potężna skała wystająca z zatoki, na którą dość prosto jest się wdrapać z poziomu wody… i bezpiecznie skoczyć z wysokości kilku metrów. Wysokość wydaje się całkiem niepozorna, ale gdy się już stanie na krawędzi i spojrzy w dół, w głowie pojawia się lekka blokada. Ostatecznie zrobiłem najpierw jeden próbny skok z niższej półki, a potem ten właściwy, z najwyższego punktu skały. Plan wykonany, ale jestem zdumiony, że pomimo skoków z większych wysokości w przeszłości, nadal głowa się wzbrania. To już chyba starość! 🤪

Zbliżała się godzina startu naszych kajaczków, więc zwinęliśmy się z (2) Manaroli i ruszyliśmy do (1) Riomaggiore. Między tymi stacjami podróż trwa dosłownie jedną minutę, no ale bilet i tak kosztuje 5 euro, a na zejściu z peronu potrafią stać kontrolerzy i sprawdzać każdego wysiadającego z pociągu. Jeśli zdarzyłoby się Wam natknąć tu na kanarów i nie mieć akurat biletu, to może się okazać, że przy drugim wyjściu, dalej wzdłuż peronu, nikt biletów nie sprawdza. Podobno, kolega mi mówił 😉 Jeśli z kolei potrzebujecie wypłacić gotówkę (90% wszystkich miejsc obsługuje karty bez zająknięcia, ale na kajaki dogadałem się na cash), to warto unikać Euronetu, który zdziera 4eur za każdą wypłatę, nawet z konta Euro. W (1) Riomaggiore przy dworcu jest Euronet, a w centrum kulturalniejszy bankomat. Samo Riomaggiore jest dość podobne układem i (chyba rozmiarem też) do Manaroli, z tym że nie ma w zatoczce takich atrakcji jak mieścinka nr 2. Niemniej, obie z poziomu wody wyglądają spektakularnie.

Zastanawialiśmy się, jak liczna będzie nasza kajakowa grupa. Gdy wchodziliśmy do wody, dostaliśmy info że nikogo więcej nie ma i będziemy mieć private tour z przewodnikiem, ale w ostatniej chwili dobiła jedna para z (zaskoczenie… 🤓) Nowego Jorku. Na szczęście byli dość kumaci na tych kajakach i 3 kilometry morzem do Manaroli i z powrotem udało się zrobić w godzinkę (z postojami na opowiadania i anegdoty przewodnika Atosa oraz koniecznie na foteczki). Ja w pierwszym kontakcie z kajakiem na morzu przeżyłem lekki szok i zastanawiałem się, na ile jestem w stanie utrzymać stabilność, ale ostatecznie ogarnąłem szybko temat i gładko poszło. Została nam jeszcze druga godzina tripa, więc Atos zabrał nas tym razem na południe od Riomaggiore. Najpierw wpłynęliśmy do jaskini nazywanej paszczą rekina z uwagi na charakterystyczne nacieki na suficie. Jaskinia była nieco ciasna jak na 4-5 kajaczków, a na dokładkę akurat wewnątrz trzy osoby pływały sobie z maską, więc szybko się wycofaliśmy na postój w naturalnym basenie. Nie była to może żadna rajska laguna, ale wciąż dość malownicze miejsce z dala od tłumów i z ciekawymi czarnymi skałami wokół. 'Zmarnowaliśmy’ tam nasz pozostały czas wycieczki i ruszyliśmy w powrotne wiosłowanie do Riomaggiore.

Nie od dziś wiadomo, że aktywności wodne wyciągają z człowieka energię i potęgują głód. W Cinque Terre naczelnym streetfoodem oprócz picki i wypasionych kanapek są papierowe rożki (tytki?) wypełnione seafoodami z frytury w dowolnej selekcji. Postanowiliśmy ogarnąć sobie kolację w najlepszy możliwy sposób, czyli uwaga, podaję przepis: pizza na wynos, dwa zimne piwka i duży rożek z kalmarami i sardynkami anchovies z frytury – wszystko konsumowane na chodniku nad wodą przy (średnio widocznym, ale jednak) zachodzącym słońcu. To jest dla mnie feeling wakajek! Aha, seria gelato oczywiście trwa! Straciłem rachubę z tymi wszystkimi smakami, ale dzielnie przyswajam codziennie minimum 2-3 smaki. Tak to się mogę poświęcać!

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy