Italia’22: dzień 8&9, czyli nie przywiązuj się do swoich planów (+Piza i podsumowanie wyjazdu)

Kolejny raz sprawdziła nam się zasada, że jeśli zamierzamy się sporo przemieszczać, to nie można zbytnio przywiązywać się do swoich założeń – i tak coś się nie zepnie i trzeba będzie improwizować. Ósmy dzień naszego wyjazdu miał być dniem bez słońca. Według prognoz pełne zachmurzenie miało utrzymywać się przez cały dzień i nawet nas to zbytnio nie bolało. Jakże oczywiście zareagowaliśmy, planując sobie całodniowe plażowanie. W końcu i tak będzie ciepło, będzie woda, będzie można zrelaksować się i odpocząć na koniec tego dość intensywnego tripa. Wstępny plan był taki, żeby pojechać autobusem w przeciwną stronę niż dotychczas, w okolice Lerici, a wieczorem zjeść fajniejszą kolację w naszym bazowym mieście, czyli La Spezii.

Gdy jednak poprzedniego dnia kończyliśmy nasz trekking w (5) Monterosso, stwierdziliśmy że jest tam na tyle inaczej, fajnie, klimatycznie, że może warto wybrać się na ostatnią kolację właśnie tam. Skoro i tak będziemy kupować bilety kolejowe na wieczór, a rano na autobus, to równie dobrze możemy sobie kupić całodniową Cinque Terre Card i zamienić plażę Lerici na sprawdzone (5) Monterosso (i przy okazji uniknąć podróżowania 30 przystanków autobusem w każdą stronę).

Koło południa zameldowaliśmy się na plaży w ostatniej miejscowości Cinque Terre i pierwsze co stwierdziliśmy, to że nie za bardzo jest sens wynajmować dziś parasol i leżaki. Niebo było rzeczywiście totalnie zachmurzone, a na publicznej plaży w miarę swobodnie. I cyk, 35e zaoszczędzone 😉 Samozadowolenie z podjętych decyzji nie trwało zbyt długo, bo wkrótce za naszymi plecami pojawiła się spora banda nastoletnich Amerykanów. Z każdą minutą dochodzili kolejni i docelowo była ich jakaś setka zajmująca ostatnią linię plaży na całej szerokości. Pan z pobliskiego baru miał tego dnia kumulację – młodziaki co chwilę brali u niego drinki na wiaderka po 15e i, jak to po alkoholu, stawali się coraz głośniejsi i nieuważni. Siedzieliśmy zdecydowanie za blisko, żeby słyszeć własne myśli, a po jakimś czasie niektórych łebków kumaliśmy już nawet po imieniu (a Kacey to się porobił się okrutnie 🤣). W pewnym momencie zrobiło się już na tyle intensywnie, że postanowiliśmy przenieść się na drugą część publicznej plaży, która o tej godzinie była już całkiem szczelnie obłożona.

Udało się znaleźć skrawek wolnego piachu i przy lekkich przesunięciach sąsiadów mogliśmy nawet komfortowo się rozłożyć. Jaka ulga, w końcu relaks! Udało się chyba nawet złapać regeneracyjną drzemkę, w której nie przeszkadzał mi nawet sporadycznie pokapujący deszcz. Liczyłem na lekkie przejaśnienia w ciągu dnia, ale niebo stale było spowite szczelną warstwą chmur nieprzepuszczających nawet pół promienia słonecznego. Dawno temu na plaży w Brighton popełniłem bolesny błąd taktyczny przy podobnej pogodzie, więc wiem, że nawet w takich warunkach koniecznie trzeba posmarować się filtrem. Byliśmy rozłożeni na skraju publicznej plaży i od leżaków w płatnej części odgradzała nas jedynie przegroda z linki. Tuż za linką spod swojego parasola zwijało się właśnie dwóch dżentelmenów i zaproponowali nam odstąpienie swojego paragonu (a więc również możliwości korzystania z leżaków do końca dnia). No #profit! Wjechała kolejna drzemka, duże piwko i ostatnia kąpiel. Dziś morze było nieco bardziej wzburzone (choć to i tak pikuś w porównaniu z choćby Bałtykiem). W miejscu załamania fal przy brzegu na kamienistym dnie utworzył się dość stromy próg i przy cofającej się fali wyjście z wody przysparzało pewnych trudności. Jeśli dodać do tego grząskie i niekomfortowe dla stóp kamyczki, obserwowanie niektórych ludzi próbujących wydostać się na brzeg stawało się zabawną, choć przyznaję, że niewysublimowaną rozrywką 🤣

Chwilę po 18 chcieliśmy zwijać się z plaży i przejść w stronę miasta, żeby znaleźć i zarezerwować sobie miejscówkę na dzisiejszą kolację. Jak tylko spakowaliśmy swoje klamoty, zaczęło dość solidnie padać, co zniechęciło nas do szukania knajpek. Ta, która była moim pierwszym wyborem, okazała się już w pełni zarezerwowana na dzisiejszy wieczór. Zdecydowaliśmy przyspieszyć tempo i udać się na pociąg do naszej bazy w La Spezii. Pogoda nie rokowała, więc postanowiliśmy monitorować sytuację i ewentualnie przyjechać do Monterosso wieczorem na spontanie bez rezerwacji.

Rzeka Arno w Pizie

Nie obczajałem zbytnio rozkładów jazdy pociągów – po tych kilku dniach przywykłem, że kursują w stronę Cinque Terre co 15-30 minut. Coś mnie jednak tknęło, kiedy ogarnialiśmy się do wyjścia na chacie i sprawdziłem nasze przejazdy. Rozczarowanko, bo wyszło że wieczorami taktowanie jest znacznie rzadsze – jeden kurs na godzinę i najbliższy, na który na pewno nie zdążymy, rusza za 7 minut. Kolejny już trochę za późno – knajpy w Monterosso mogą już zamykać kuchnie. Zmieniamy więc po raz kolejny scenariusz wieczoru. Robimy podejście numer 3 do osterii w La Spezii. Znów bez sukcesu – knajpa pełna i nie ma sensu czekać na stolik. Lesson learned: róbcie zawczasu rezerwacje w restauracjach! Przeszliśmy przez centrum miasta , szukając czegoś trochę fajniejszego, a jednocześnie dostępnego od ręki. Trafiliśmy ostatecznie tak sobie, bo jedzenie całkiem spoko, ale klimat trochę nie dojechał i nie udało się dostać stolika na zewnątrz.

Nadal nie rezygnowaliśmy z przejazdu do Cinque Terre po kolacji. W końcu to nasz ostatni wieczór wyjazdu i wciąż mamy całodniowe bilety. Jeszcze raz przejrzałem rozkłady jazdy pociągów w obie strony i wyszło, że trochę bez sensu jechać do (5) Monterosso. Przy wieczornym rozkładzie mielibyśmy tylko 45 minut na miejscu, z czego dobre 15 zajęłoby dojście do/ze stacji kolejowej. Jedziemy więc do (2) Manaroli, gdzie będziemy mieli do dyspozycji 70 minut. Trochę liczymy na spektakularny widok ładnie podświetlonego wieczorem miasta na skałach (coś a’la Santorini). Nieco przeliczyliśmy się w tym względzie, ale za to udało się wyłapać przyzwoitą otwartą lodziarnię. Tym razem wziąłem sobie bacio (śmietankowo-czekoladowe z orzechami włoskimi) i kolejny raz pistacjowe. Deser po kolacji mamy więc ogarnięty i kierujemy się pod górę, na skałę z kościółkiem i cmentarzem, po przeciwległej stronie zatoki od większości budynków mieszkalnych Manaroli. Oprócz tematów sakralnych na skale jest też plac zabaw i niezły punkt widokowy. Fajnie było po prostu posiedzieć na ławce, jedząc lody i gapiąc się na spokojne, senne już o tej porze miasteczko. Kiedy schodziliśmy z powrotem w stronę głównej ulicy, zauważyliśmy że w samej zatoczce coś się jednak dzieje. Po zejściu niżej okazało się, że na skałach przy wodzie (oraz w samej wodzie – tam gdzie szóstego dnia skakałem ze skał) czilluje sobie sporo młodzieży. No i wiecie, kto to był?! Ta amerykańska szarańcza z plaży w Monterosso! Trochę już potrzeźwieli (widzieliśmy Kacey!) i zaliczali właśnie drugą imprezę w ciągu dnia. Nawet im trochę pozazdrościłem takiego beztroskiego wyjazdu z ekipą. My wkrótce zwinęliśmy się na stację i wróciliśmy do La Spezii ostatnim tego dnia kursem.

Kolejnego dnia mamy powrót do Warszawy, ale to nie znaczy, że już koniec atrakcji. Lot mamy dopiero wieczorem i to z Pizy, od której dzieli nas z grubsza godzinka jazdy pociągiem. Założyliśmy, że ogarniemy się rano z całym pakowaniem itd. i jeśli się uda, to złapiemy pociąg o 10:20. Teoretycznie, wymeldowanie z apartamentu mieliśmy do 10 rano, więc nawet by się dobrze zgrywało. Sęk w tym, że średnio chciało nam się wcześnie wstawać i nie wyrobiliśmy się, czym nie do końca się przejęliśmy, pomni luźnego nastawienia Włochów. Nie ukrywam, że lekko się zdziwiłem, gdy punkt o 10:00 do drzwi zapukały dwie panie sprzątające, gotowe już porządkować chatę po naszym pobycie. Byliśmy już w miarę ogarnięci, oraz po królewskim śniadaniu, ale musieliśmy poprosić babeczki o dodatkowe 10 minut na spakowanie walizek. Następny pociąg odjeżdżał godzinę później, ale za to był pospieszny i przejazd zajmował mu 20 minut krócej. Na luzaku poszliśmy na dworzec po bilety, po czym zostało nam 40 minut na czekoladowego croissanta i 'piwo’ imbirowe w przyjemnej kawiarni niedaleko stazione.
W Pizie ledwie wysiedliśmy z pociągu i zaczął padać deszcz. Lekkie zaskoczenie, bo prognozy nic takiego nie zapowiadały i miało być raczej słonecznie. Ogarnęliśmy sobie przechowalnię bagażu na dworcu – całkiem sprawnie działającą, z 'ludzką’ obsługą zamiast automatycznych szafek i kasującą 5e od sztuki za cały dzień. Odczekaliśmy chwilę na stacji, aż deszcz zelżał i przy delikatnej mżawce ruszyliśmy w stronę centrum. Aura stała się nieznośna – przy tych temperaturach połączenie opadów i miejskiego betonu stworzyło warunki saunowe, nienajprzyjemniejsze do spacerowania.

Po wcześniejszym rozeznaniu w temacie Pizy było jasne, że nic w mieście nie dorównuje atrakcyjności i sławie Campo dei Miracoli (Pole Cudów) z katedrą, baptysterium oraz oczywiście Krzywą Wieżą. Niemniej, wciąż jest to przyjemne, położone nad rzeką Arno (ta sama co we Florencji), bardzo ładne miasto z zachowanym układem i architekturą, pięknymi kamienicami i galeriami z licznymi knajpkami w podcieniach. Liczy sobie ok 85 tys. mieszkańców i jest mocno studencka – znajduje się tu jeden z najstarszych na świecie uniwersytetów. Oficjalnie założony w XIV w., jednak towarzystwa naukowe działały tu już dwa wieki wcześniej. W tamtych czasach działał w Pizie między innymi pan Fibonacci, wybitny matematyk, który spopularyzował w Europie system dziesiętny (przywieziony z terenów współczesnej Algerii) i któremu zawdzięczamy tabliczkę mnożenia, księgowość, excela, odsetki, większość z nas robotę i masę problemów 🤪 Dzięki Leonardo!
Wracając do planu zwiedzania, zdecydowaliśmy najpierw pokierować się na Campo dei Miracoli (zwanym również Piazza del Duomo, czyli Placem Katedralnym), a potem po prostu powłóczyć się po ulicach miasta. Piza jest na tyle kompaktowa, że wszędzie da się dojść pieszo (włącznie z lotniskiem!). Pod Krzywą Wieżą zameldowaliśmy się po pół godziny marszu, z przystankami na dość zaskakujący, malutki, bogato zdobiony kościółek Santa Maria della Spina przy rzece, oraz obowiązkowo gelato tuż przed wejściem na plac. Jadłem lody codziennie na tym wyjeździe i ostatecznie żadne nie miały podejścia do Rivareno we Florencji, także śmiało polecam tam atakować!

Samo Pole Cudów wygląda zupełnie tak, jak się tego spodziewałem i jest cholernie spektakularne! Otoczony murami miejskimi oraz zabytkową zabudową, niemal 9-hektarowy plac, prawie w całości pokryty starannie wypielęgnowaną trawą. Na większości obszaru na trawę nie można wchodzić, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę ilość turystów. Śmiem twierdzić, że krzywizna kampanili (czyli wolnostojącej dzwonnicy) stanowi tylko dodatkowy smaczek jednego z najwspanialszych zespołów architektury w dziejach ludzkości. Gdyby wieża była prosta, nadal waliłyby tutaj tłumy turystów. A propos turystów, przez ostatnie 2-3 dni zauważamy zmniejszoną dominację Amerykanów (ale wciąż dominację), a nacją nr 2 wśród odwiedzających są zdecydowanie Francuzi. Dziś wieczorem odlatuje (nasz) samolot do Warszawy i z tego względu na mieście słyszymy kilkukrotnie więcej polskiego, niż przez cały nasz pobyt we Włoszech. Wracając do Placu, centralną i dominującą część zajmuje średniowieczna Katedra z fasadą z szarego marmuru. Naprzeciw jej wejścia stoi największe we Włoszech baptysterium, zbudowane na planie koła o obwodzie 107 metrów. Po przeciwległej stronie Katedry mamy najbardziej rozpoznawalną atrakcję, czyli kampanilę zwaną Krzywą Wieżą. To dzwonnica o wysokości ok. 60 metrów, budowana na przestrzeni 177 lat, właśnie z uwagi na problemy ze stabilizacją. W momencie ukończenia odchył budowli wynosił 1°, natomiast w szczytowym punkcie pod koniec XX w. zwiększył się do 5.5°. Obecnie konstrukcja jest ustabilizowana i bezpieczna, a odchylenie zredukowano do 4°. Podobnie jak pozostałe budynki kompleksu, również Krzywą Wieżę można zwiedzać od wewnątrz. Na szczyt prowadzi 296 schodów, a półgodzinna wizyta to wydatek 24e. Oczywiście, o ile sobie wcześniej zarezerwujesz tę wizytę (czego oczywiście nie zrobiliśmy). Ostatnim elementem dopełniającym kompleks jest Camposanto Monumentalne, czyli otoczona marmurowymi krużgankami nekropolia. Całość oczywiście znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO od 1987 roku i nawet jeśli nawet tylko z zewnątrz, to warto to zobaczyć na żywo.

Warto było też zobaczyć te dziesiątki turystów próbujących zrobić sobie, lub towarzyszowi niebywale oryginalne zdjęcie, na którym podtrzymywaliby oni przechyloną dzwonnicę. Zabawny widok, prawie taki jak oglądanie ludzi wychodzących z morza w Monterosso 🤓 Bliżej cmentarza, w miejscu z którego nie widać Krzywej Wieży (a więc nie ma prawie ludzi), nie ma również zakazu wstępu na trawę. Skorzystałem z okazji, zdjąłem buty i po całych wakacjach, podczas których robiłem średnio niemal 18 tys kroków dziennie, pospacerowanie gołymi stopami po zroszonej trawie w tym spektakularnym otoczeniu było naprawdę super przyjemnym przeżyciem. Wkrótce musieliśmy zacząć się zwijać z placu. Przed nami jeszcze odbiór bagaży z dworca i spacer na samolot, a chcieliśmy zobaczyć jeszcze kawałek miasta. Poszliśmy na łatwiznę i z małymi odbiciami w boczne uliczki przeszliśmy ulicą Via Guglielmo Oberdan, czyli deptakiem ze świetną, zabytkową architekturą, z licznymi kafejkami i sklepami. Ulica prowadzi przez rzekę i wprost na główny dworzec Pizy. Po drodze zrobiliśmy przystanek na kawkę i słodką przekąskę, a poza (kolejnym) czekoladowym croissantem dałem się namówić (przez samego siebie 🤪) na deser na bazie jogurtu, lodów, kawy i orzechów. Niczego nie żałuję! 😁

Doszliśmy na dworzec i sprawnie odebraliśmy nasze bagaże. Przez chwilę rozważaliśmy przejazd na lotnisko miejską kolejką, jednak gdy zweryfikowaliśmy swoją wiedzę o cenach biletów, stwierdziliśmy że nie zaboli nas kolejne 20 minut spaceru. Nawet nie chodziło już o sam poziom cenowy, tylko o rzeczywistość vs. oczekiwania – wydawało nam się że bilet miał być po 1.1e od głowy, a okazało się że jest to 5e. Wybraliśmy spacer i tym samym skończyliśmy ostatni dzień podróży z 9km przemaszerowanymi po Pizie. Btw, chyba pierwszy raz leciałem z lotniska, do którego mogłem sobie bez wielkiego wysiłku dojść pieszo. Żeby nie było kolorowo, lotnisko w Pizie to straszny kurnik – ciasny, brudny, zapomnij o mydle w łazience. Przynajmniej przyzwyczajają nas do lądowania w podobnych warunkach w Modlinie (hue hue).

Małe podsumowanko wyjazdu: spędziliśmy 9 nocy we Włoszech. Lądowaliśmy w Bergamo, pierwsze 3 noce zostaliśmy w Mediolanie, potem jedną we Florencji i 5 w La Spezii. Oprócz powyższych odwiedziliśmy 5 miast Cinque Terre + plażowe Levanto, oraz Pizę, z której wracaliśmy do domu. Włochy nie zawodzą. Pyszne żarcie, piękne miejsca, ogromne dziedzictwo kultury i architektury. Miłośnicy historii, sztuki będą zachwyceni Florencją, ale też Pizą i Mediolanem. Całkiem sprawny transport kolejowy z dobrym systemem teleinformatycznym (strona internetowa, automaty biletowe, rozkłady, apka połączone w jeden system), chociaż zdarzały się opóźnienia, szczególnie w Cinque Terre, gdzie na malutkich stacjach przewalają się tłumy ludzi. Na tłumy trzeba się przygotować w tym rejonie, a będzie jeszcze gorzej. Wciąż nie ma tu z powrotem turystów z Azji, a uwierzcie mi, że dużo łatwiej znosi się towarzystwo tysięcy Amerykanów (nawet młodych i pijanych), nich chmar chińskich turystów bez wyobraźni i poszanowania otoczenia. Warto więc korzystać z okazji, zanim Azja się otworzy, chociaż w lipcu i sierpniu i tak będzie gorąco (i nie mam na myśli pogody). Warto też wziąć się za organizację jak najwcześniej, żeby mieć dobry (albo jakikolwiek) wybór miejsc do spania. Jeden duży minus powtarzający się w każdym miejscu: włoskie miasta śmierdzą moczem! Nie wiem o co chodzi, ale co jakiś bardziej zielony skwer, tunel albo mniej uczęszczany zakątek, to opary uryny wykręcają nozdrza. Zrób coś z tym, Italio! Cenowo wychodzi słabo – to jedne z popularniejszych i droższych regionów Włoch, a dodatkowo słaba złotówka nie pozwala na beztroskie wydawanie pieniędzy. Połowę całego naszego budżetu zjadły noclegi, więc tym bardziej warto wcześniej zrobić risercz i łapać sensowne oferty. Ja totalnie nie żałuję tego wyjazdu. Zaliczyłem jednym strzałem kilka miejsc ze swojej podróżniczej bucket list i co najważniejsze, nie zawiodły mnie! Do tego znalazł się czas na intensywne aktywności i błogie lenistwo. Dzięki wszystkim, którzy czytali, komentowali, lajkowali. Zachęcam do śmielszej interakcji – to mega motywuje do tworzenia treści! Dzięki i do następnego, arrivederci!

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy