Lefkada’21 cz.2/2, czyli świetnie tu, ale szkoda że jest sierpień

Kiedy w końcu zaczęliśmy szukać informacji o regionie, w który się wybieramy, stało się jasne, że powinniśmy raczej skupić się na wyspie Lefkada i zignorować przylotniskową Prewezę. Z drugiej strony, bardzo zachęcająco wyglądała miejscowość Parga, położona jakąś godzinę drogi na północ od lotniska. Nie chcieliśmy z niej rezygnować i postanowiliśmy pojechać tam prosto z lotniska, jeszcze przed zameldowaniem się w hotelu. Odebraliśmy w wypożyczalni naszą czerwoną ministrzałę, która ponownie okazała się dość niefortunnym wynajmem. Tak jak zwykle wszystko odbywało się bezproblemowo jeśli chodzi o auta na wyjazdach, tak ostatnio mamy trochę przygód. W czerwcu na Cyprze dostaliśmy Yarisa, który nie rozpędzał się powyżej 100 km/h (a do tej prędkości dochodził też niespiesznie). Po dyskusjach z panem z wypożyczalni, który twierdził że wszystko jest ok i w sumie więcej nie potrzebujemy (bo tyle wynosi limit na autostradzie) i naszym ewidentnym wkurzeniu (a może dużej asertywności) dostaliśmy ostatecznie w zamian bardzo kulturalną Megankę, którą nie było strachu jechać w górzyste tereny. Tym razem w Grecji odebraliśmy malutkie Aygo i muszę przyznać, że nie sądziłem że ktokolwiek jeszcze wypuszcza samochody w tak ubogich wersjach wyposażenia. Aygo w opcji ‘bieda’ wyglądał wprost jak zabawkowy i nawet boczne szybki miał opuszczane na korbę, co mocno zaskoczyło mnie przy pierwszej próbie zapłaty za przejazd tunelem pod wlotem zatoki. Niemniej, wiedzieliśmy jaką kategorię auta rezerwujemy i demona mocy się nie spodziewaliśmy. Godzinę później, na parkingu w Pardze dostaliśmy kolejną niespodzankę od Toyoty-zabawki – coś się skopało z kluczykiem albo centralnym zamkiem i nie dało się zaryglować auta jednym kliknięciem. Pan z wypożyczalni stwierdził, że mają high season, wszystko inne porezerwowane, on nie ma dla nas nic na wymianę i musimy sobie radzić. Upierdliwość polegała na tym, że otwarcie jednych drzwi odryglowuje wszystkie czworo, które przy kolejnym zamykaniu trzeba było po kolei zamykać ręcznie.

Mega malowniczy był ten dojazd do Pargi, gdzie cały czas jedzie się wzdłuż wybrzeża i jednej z najdłuższych plaż Grecji – 13-kilometrowej Kanali Beach, stopniowo wspinając się coraz wyżej po stromym zboczu. Za miejscowością Loutsa niespodzianka – droga skręca za górą w prawo i schodzi w dół niemal do poziomu morza w dolinę rzeki Acheron. Przecinamy dolinę i po chwili znów wjeżdżamy 200 metrów wyżej, żeby zaraz odbić z głównej drogi ostro w dół, w stronę morza i celu naszej podróży – portowej Pargi. Na wjeździe do miasta lekkie zaskoczenie – auta obstawiają pobocza drogi dojazdowej już od granicy miejscowości, dobre 2 km od najbliższej plaży. Wiemy, że będzie lekka lipa z parkingiem, ale nie mamy wiele czasu, więc uderzamy prosto na płatny postój w centrum. Tam na moje oko nie ma miejsc, ale parkingowy jest innego zdania i pięknie ogarnia sytuację. Pyta każdego wjeżdżającego o planowaną długość postoju – my chcemy tylko na jakieś 2-3 godziny, więc przyklejamy się prostopadle do zaparkowanych już aut, totalnie je zastawiając. Płacimy 5e, ale jesteśmy w samym centrum, nie marnujemy czasu i nie musimy przejmować się walizkami, które zostają w naszym bolidzie. Parga jest super malowniczą, malutką mieściną, której kolorowo zabudowane nabrzeże nie zawodzi w zestawieniu z oczekiwaniami powstałymi w naszych głowach po obejrzeniu zdjęć w necie. Nie jest to jakieś grube 'party place’, ale na pierwszy rzut oka sporo tu fajnych restauracji i barów ze świetnym widokiem na miasto i zatokę. Za cyplem jest też miejska plaża, o tej porze roku i dnia totalnie wyładowana ludźmi. Tu tak naprawdę pierwszy raz odczuliśmy, że jesteśmy w jakimś ultrapiku turystycznym, a zdecydowana większość przyjezdnych to Grecy. Obeszliśmy sobie nabrzeże i lekko zszokował nas żar z nieba. Potrzebowaliśmy chwili wytchnienia – zawekowaliśmy się w ładnym nabrzeżnym barze i zgodnie z duchem obecnych czasów zamówiliśmy po zimnej Coronie z limonką. Była pyszna! Przy okazji dostaliśmy sporą miseczkę orzechów i oliwek do przegryzienia, co przypomniało mi, za co lubię wakacyjne wyjazdy do Grecji – w knajpach zawsze dostajesz coś extra!

Nad miastem i portem górują ruiny wenecjańskiego zamku z XV w., do którego można się wspiąć ciasnymi uliczkami kolorowego nabrzeża miasta. Fortyfikacja leży na cyplu otoczonym z trzech stron wodą i z góry zapewnia fantastyczne widoki na poszarpane wapienne wybrzeże, szczególnie malownicze w ‘złotej godzinie’, na którą właśnie trafiliśmy. Potraktowaliśmy to jako rekompensatę za zacienione o tej porze kolorowe budynki w zatoce, które z tego względu na pewno traciły nieco z efektu ‘wow’. Okazało się też, że za cyplem rozciąga się jeszcze większa zatoka, mniej zurbanizowana, z szeroką i mocno skomercjalizowaną plażą. Przespacerowaliśmy się niejako granią odchodzącą od cypla, z której można było podziwiać widok na obie zatoki i zeszliśmy z powrotem do miasta przechodzącego już powoli w klimat kolacyjno-senny. My przechodziliśmy z kolei w klimat mobilizacji – musieliśmy się spiąć na drogę powrotną, minąć lotnisko i wjechać na wyspę Lefkada, gdzie planowaliśmy spędzić już resztę pobytu. Czekało nas jakieś 1h40’ drogi do hotelu, w większości w ciemnym, górzystym terenie. Tego wieczora nie było nam już dane podziwiać widoków na połączeniu Lefkady ze stałym lądem, ale okazało się, że sam dojazd do wyspy wymaga niezłego kluczenia po polach między wodami zatok, jezior i lagun. Kiedy wydawało mi się, że już od jakiegoś czasu jesteśmy poza kontynentem, nagle wjechaliśmy na most prowadzący wprost do centrum Lefkada Town, czyli miasta-bramy na wyspę. Mieliśmy okazję przejechać wzdłuż wybrzeża i mariny, co dało nam pewną zapowiedź tego, jak tętniące życiem jest to miejsce – dziesiątki knajp, setki aut, zapewne tysiące ludzi wieczorem na ulicach. Brzmi trochę jak wakacyjny koszmar. Na szczęście nasza baza jest dalej na południe, w sennej mieścince Perigiali. Uwielbiam widok spokojnego, greckiego morza okraszonego górami, wyspami i leniwie przesuwającymi się łódkami. Jest to równie relaksujące i kojące dla wzroku i mózgu jak leśna zieleń przy akompaniamencie odgłosów natury. Szczęśliwie dla nas, leżąc przy hotelowym basenie (a także siedząc na balkonie naszego pokoju) mogliśmy delektować się jednocześnie widokami niebieskiej wody, porozrzucanych zielonych wysepek Sparti, Skorpios i Skorpidi a także pasm Gór Akarnańskich już na stałym lądzie. W ten jakże aktywny sposób spędziliśmy większość naszego pobytu na Lefkadzie, z krótkimi przerwami na wyprawy po jedzenie do pobliskej kawiarni (nie polecam) oraz najbliższego większego miasteczka z restauracjami (w miarę spoko), a także na wycieczkę na południe wyspy (zdecydowanie polecam).

Po kolei! Wyszukaliśmy sobie w pobliżu hotelu miejscówkę Mommy’s Bakery, co brzmi jak obietnica pysznych wypieków. Co prawda, chcieliśmy tylko wypić kawę, ale jak już czyjaś mamcia serwuje wypieki, to chyba żal nie skorzystać. Okazuje się, że jednak żal. Mamy nie było – był chyba synek ze zdecydowanie mniejszym sercem do prowadzenia tego interesu. Kawa spoko, ale podwójne espresso miało objętość jak pół espresso, a z dobrze wyglądających wypieków trafiliśmy na takie bez smaku, ultrasłodkie, ociekające jakimś miodem albo melasą, bardziej kojarzące się np. z Turcją. Na kolację wybraliśmy się Nydri – turystycznego miasteczka z portem, masą nabrzeżnych restauracji i zamkniętym deptakiem a’la Monciak (minus imprezownie i szotbary). Dostaliśmy dokładnie to, czego się spodziewaliśmy, a więc tłumy ludzi, wiele sklepów z pamiątkami i pierdołami i dobre jedzenie niezależnie od wybranej knajpy. Nie przyglądaliśmy się nawet restauracjom przy deptaku, ale wzdłuż samego ładnie oświetlonego po zmroku wybrzeża wybór miejsca do zjedzenia może przysporzyć bólu głowy. Według mnie, nie ma się tym co zbytnio przejmować – niemal wszędzie będzie bardzo spoko. Oczywiście, jeśli widzimy pośród w pełni zajętych knajp jedną całkowicie pustą, to nie korzystałbym z takiej okazji (była taka jedna). W tej, którą wybraliśmy, oczywiście solidnie się najedliśmy i gdyby nie to, że musiałem prowadzić, również solidnie byśmy popili korzystając z hojności knajpy. Dostaliśmy po kieliszku miejscowego likieru już na start razem z menu, a potem jeszcze kilka do rachunku wraz z darmowym deserem. Oto Grecja!

Lefkada jest bardzo górzystą wyspą i jazda po niej autem jest atrakcją samą w sobie. Liczne serpentyny, zjazdy i podjazdy zapewniają świetne widoki na morze, doliny i góry, ale również spowalniają znacznie przemieszczanie się po wyspie. Nasza wycieczka na południe to dwa solidne punkty (oba mocno przekroczyły nasze oczekiwania). Pierwszy z nich to miasteczko Vasiliki, do którego dojazd zajął nam jakieś pół godziny (jedyne 20 kilometrów). Nie zamierzaliśmy się tu nawet zatrzymywać, ale jakoś mocno zgłodnieliśmy i postanowiliśmy poszukać czegoś dobrego. Vasiliki rozciąga się na całej szerokości nabrzeża zielonej doliny przechodzącej w prostokątną, głęboko wgryzającą się zatokę. Większa część nabrzeża i miejscowości to plaża z dość luźno porozrzucanymi zabudowaniami, która wygląda jak mała mekka windsurferów. Zatoka wygląda z góry na całkiem płytką, jest serio szeroka, ma południową ekspozycję na otwarte morze (18km dalej w linii prostej mamy wybrzeża Kefalonii) i wieje tutaj naprawdę solidnie. Pomimo, że jednocześnie śmigają tu dziesiątki desek z żaglem, ciężko mówić o tłoku. Jeśli lubicie windsurfing, nie musicie dziękować za polecenie miejscówki 😉. W rogu zatoki mamy starszą część miasteczka z kamiennym portowym nabrzeżem i licznymi knajpkami tuż przy wodzie. Nie mamy wiele czasu, ale korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, siadamy w niedrogiej knajpce z widokiem na totalnie unikatowy odcień wody i strome zbocze przeciwległego półwyspu z jasną kreską pnącą się wzdłuż niego. To droga, którą zaraz będziemy kontynuować naszą podróż – trochę ekscytująco, trochę straszno. Zjadamy pyszną pitę i pieczoną fetę, robimy szybki obchód po porcie, marinie i starszej części miasteczka, po czym ruszamy w dalszą drogę. Jest już 17:30 a my wciąż mamy w dzisiejszym planie plażowanie! Wspinamy się naszym zabawkowym bolidem pod górę, którą dopiero co podziwialiśmy, ale po chwili musimy się zatrzymać – widok z tej strony na zatokę jest totalnie wart kolejnej pauzy na foteczki!

Jakąś godzinę drogi później, wąskimi serpentynami i ciasnymi mijankami trafiamy na parking Porto Katsiki – płatny, a jakże! Jest już 18:30, ale nie ma zmiłuj – musimy wybulić jak za cały dzień parkowania. Po pierwsze, po takiej drodze głupio byłoby się teraz wycofywać, a po drugie mamy świadomość, że miejscówka raczej jest tego warta (czego przesłanki mieliśmy już dojeżdżając tutaj). W dosłownym tłumaczeniu nazwa plaży oznacza ‘kozi port’, bo w przeszłości jedynie kozy miały wystarczającego skilla, żeby dostać się tu od strony lądu. Obecnie jest parking, niewielka infrastruktura turystyczna i schody wykute tak, żeby można było zejść bezpośrednio na plażę. Ta leży u podnóża gigantycznego stromego klifu, niemal zawieszonego nad plażą. Od razu rodzi się skojarzenie z plażą z wrakiem statku na nieodległym Zakynthos, którą póki co miałem okazję podziwiać jedynie na zdjęciach. W mojej opinii Porto Katsiki może być najładniejszą plażą, jaką widziałem i popularność tego miejsca zdaje się to potwierdzać. Mimo późnej godziny wciąż była tu masa plażowiczów. W 2015 roku trzęsienie ziemi (6.1 w skali Richtera) naruszyło nieco klif, jednak w mniejszym stopniu niż leżącą nieopodal, równie spektakularną plażę Egremni. Brak dostępności do tej drugiej skierował cały ruch na Porto Katsiki, czyniąc go najbardziej uczęszczanym miejscem na wyspie (na Egremni niedawno odbudowano schody, więc podobno znów można się tam dostać). Nie mogę też pominąć koloru wody – jest mega spektakularny, totalnie niebieski, lekko matowy – nie spotkałem takiego nigdzie wcześniej. Z bliska woda oczywiście jest idealnie klarowna i stojąc po pachy w wodzie wciąż widzimy idealnie swoje stopy i duże gładkie kamienie, którymi wyłożone jest dno zatoki. Nie planowaliśmy tego, ale z racji na porę dnia załapaliśmy się tu na ‘golden hour’ i totalnie było warto. Wow, wow, wow! Jedźcie tam, tyle!

Dla mnie Lefkada to taki ‘hidden gem’ – nigdy wcześniej chyba o tym regionie nie słyszałem, nie wiedziałem czego się spodziewać, pojechałem bez wielkich oczekiwań, a zastałem ‘standardową’ Grecję, z wciąż małomiasteczkowym turyzmem, pysznym jedzeniem i totalnie nieoczekiwanymi, pocztówkowymi widokami. Zdecydowanie przyjechałbym tu ponownie, może poza sierpniem, kiedy jest naprawdę duże obłożenie ‘własnymi’ turystami. Jedna techniczna uwaga: niemal wszędzie można płacić kartą, ale niemal wszędzie Grecy będą na to kręcić nosem i marudzić. Jeśli macie wylot o sensownej godzinie, to między basenem a lotniskiem zdecydowanie polecamy, tak jak my, zahaczyć po drodze na lunch do Nissi Mediterranean Kuzina w Lefkada Town – pyszne kalmary jako starter za kilka Euro zdecydowanie wystarcza jako pełnoprawny posiłek. No chyba, że macie ochotę na sztosową kolację, to Taverna Eutuxia daje taaaaką ośmiornicę że ho ho.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy