Malezja’18: Dzień 1&2, czyli nie mam planu i nie znam kraju

Na fali lekkiej fascynacji południowo-wschodnią Azją po listopadowej wycieczce do Tajlandii postanowiłem odpalić tryb yolo, skorzystać z niewątpliwie atrakcyjnej oferty Qatar i… zrobić sobie spontaniczną wycieczkę solo do Malezji. Wbrew rozsądkowi, na 3 tygodnie przed wylotem kupiłem bilet do miejscowości, o której wcześniej nie słyszałem, a potem dopiero zacząłem czytać o swoich potencjalnych opcjach na ten dwutygodniowy wyjazd. Nowa dla mnie formuła wyjazdu solo-yolo ewidentnie wzbudzała we mnie podekscytowanie, przeważające ponad obawą przed nieznanym.

Nadzwyczaj dobrze zniosłem 16-godzinną podróż, być może dlatego, że na obu lotach miałem obok siebie wolne miejsce i mogłem się rozłożyć. Planowałem na przesiadce w Doha ogarnąć sobie noclegi i plan na pierwsze dwa dni. Niestety, w przeciwieństwie do poprzedniej wizyty na katarskim lotnisku, tym razem wifi nie chciało współpracować i wyszło, że po wylądowaniu nie mam gdzie spać. Na szczęście w Penang net działał jako tako. Po odbiorze bagażu poszukałem sobie noclegu (dość osobliwego btw), kupiłem lokalny simcard i zamówiłem Graba do hotelu (18km/35 minut / 24MYR=21PLN). Jest drożej niż w Tajlandii. Czasem nawet ceny zbliżone do warszawskich, na szczęście nie jeśli chodzi transport. Mój nocleg – standard queen room – okazał się 9m klitką bez okna z prysznicem i kibelkiem w jednym w szafie 😂. Całe miejsce jest jednak klimatyczne i designerskie, przepełnione streetartem i historią budynku – byłej pracowni jubilerskiej. Wieczorem wystarczyło sił na spacer po mieście. Niespodzianka – o 22 miasto jest już praktycznie martwe, poza nielicznymi enklawami. Przewodniki nie kłamią: kulturowy mix malajsko-chińsko-hinduski widoczny jest na każdym kroku, a wszystko wśród kolonialnej brytyjskiej zabudowy. Rzutem na taśmę upolowałem do jedzenia zupkę – laksę i padłem spać.

Nazajutrz obudziłem się nieco przerażony, że nie mam planu na kolejne dni. Wiedziałem, że to musi być mój ostatni dzień na Penang (i tak tu wrócę, bo mam stąd powrót do PL). Na śniadane zszedłem więc uzbrojony w przewodnik, mapki i smartfona. Najdłuższe śniadanie w życiu, bo opcji z 10 i każdą trzeba rozważyć logistycznie, żeby nie spędzić połowy wyjazdu w transportach. Ok. 12 ruszyłem w końcu w miasto. Mam jakąś dziką fascynację punktami widokowymi, więc wieża Komtar w centrum George Town wydała się oczywistym pomyślem. Okazało się, że spora część budynku to ogromne centrum rozrywki, a na dachu oprócz tarasu jest balkon… z przeszkloną podłogą. Cała atrakcja trochę drogawa (68rm=59zł), ale co tam, #yolo 😂 Swoją drogą, budynek ma 251m wysokości, a taras to 68 piętro. Podobno w chwili wybudowania w 1988 był najwyższym budynkiem Azji (nie sprawdzałem). Od tego czasu Azja 'nieco’ uciekła.

Korzystając z bliskości dworca postanowiłem oszczędnie dostać się do świątyni Kuil Kek Sok Li, jednej z największych i najważniejszych w Płd-Wsch. Azji. Autobus miejski kosztował 2zł, jechał przez różne dziwne obszary mieszkaniowe i… nie dowiózł mnie do świątyni 😂 Oczywiście przed wejściem pytałem pana kierowcę, czy tam jedzie i potwierdził, ale na przystanku końcowym zdziwiliśmy się obaj. Pan polecił, żebym wsiadł w następny autobus tej samej linii, ale jakoś już mu nie chciałem wierzyć i wezwałem sobie Graba, który odstawił mnie pod drzwi świątyni za 6 peelenów. I love U, Internet.

Sama świątynia – ogromna, imponująca, bardzo kolorowa i z pięknym widokiem na George Town oraz cieśninę. Oczywiście bardzo zadbana, wszędzie mnóstwo zieleni i kwiatów. Do tego surrealistyczna, kolorowa architektura – podobno pogodzenie architektury sakralnej Tajlandii, Chin i Birmy. Po dłuższym spacerowaniu stwierdziłem, że jednak pomieszanie z poplątaniem i wygląda jak religijny Disneyland. Na trasie zwiedzania oczywiście musisz przejść przez sklepy z dewocjonaliami i pamiątkami. Po pierwszym obejściu skumałem, że nie dotarłem do wyższego poziomu z pagodą, więc powtórka. Wejście, oczywiście przez kolejny sklep a za nim bileciki do pagody (2rm, nie boli). Tam to dopiero było ładnie! Pomyśleć, że prawie to przegapiłem po spędzeniu kilku godzin. Wszechobecne chińskie lampiony są chyba jeszcze pozostałościami po ichszym Nowym Roku, a wraz ze słyszanymi w tle śpiewami (trafiłem na jakieś obrządki i procesję) i medytacją tworzą niesamowicie mistyczny klimat. Wejście na pagodę to multum schodów, ale ogląd na całą świątynię, miasto i morze z jednej strony oraz dżunglę z drugiej, wynagradza wysiłek w zupełności.

Zrobiło się późno, więc nie chcąc ryzykować długiej podróży, po raz kolejny ogarnąłem sobie Graba, tym razem na wschodnie nabrzeże. Głód coraz bardziej dawał się we znaki, co może dziwić. Penang uznawany jest za mekkę żarłoków i kulinarny raj, a mi się jakoś nie składało, żeby jeść więcej niż raz dziennie. Obczaiłem sobie klanowe domki na wodzie (miasto na palach) i ładne uliczki, które poprzedniego wieczora były już wymarłe. Wszędzie street art! Bardzo przyjemny akcent tego w sumie zapuszczonego miasteczka. Każdy akcent świeżej farby czy nowej architektury w centrum od razu rzuca się w oczy na tle obdrapanych kolonialnych segmentów (które mimo wszystko mają swój urok). Z polecenia polskich blogerów wskoczyłem do hinduskiej restauracji Karaikudi i tam sobie odbiłem cały dzień głodzenia (była 19:00). Na starter chlebek naan z serem i czosnkiem, do tego krewetki tandoori, a na popitę świeży kokos, którego miąższ posłużył mi również za deser. Na doładowanie domówiłem mango lassi i ruszyłem okrężną drogą do hotelu, żeby minąć jeszcze największą atrakcję George Town – Cheong Fatt Tze – The Blue Mansion. Wcześniej umyślnie ją ignorowałem, bo nie zachęciła mnie z opisów i zdjęć. Stwierdziłem, że zobaczę ją chociażby z zewnątrz i po zmroku. Prawdziwy skarb znalazłem zaraz obok i aż smutno mi się zrobiło, że właśnie zjadłem hinduskie (było pyszne) i nie mam miejsca na więcej. Red Garden to rodzaj nocnego marketu, pod wiatą z pierdyliardem okienek z jedzeniem. Too late, niestety. Jadłbym. Wychodząc drugim wejściem skumałem, że przechodziłem obok tego dzień wcześniej z innej strony i przez wielki parking od frontu wyglądało mi to na centrum ogrodnicze. Lesson learned.

Wróciłem do hotelu z nastawieniem, że wezmę szybki prysznic i wyjdę jeszcze dziabnąć jakieś piwko. A propos cen, w lokalnych 'żabkach’ puszka piwa to 14myr=12pln. Kraj muzułmański, Allah patrzy i nie można. W knajpach podobno można wyłapać taniej. Nic mi po tym piwku anyway, bo po wejściu do swojego pokoju powąchałem poduszkę i tyle mnie widzieli 😂 Dawno nie zasypiałem przed 21. Z rana wsiadam w autokar do Cameron Highlands, a więc plantacje herbaty i trekking.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy