Malezja’18: Dzień 3&4, czyli z tropikalnego lasu do betonowej dżungli

Dzień trzeci trochę bez historii. Po tym jak padłem spać ok. 20:30, obudziłem się po 2 w nocy i… no przynajmniej nie miałem problemów z wczesną pobudką zaplanowaną na 6:30 bo już nie zasnąłem. Nie przejmowałem się tym za bardzo, bo liczyłem na spanie w autokarze. Planowany czas podróży to jakieś 4h, czyli coś tam można pospać. Nauczyłem się już też, że jeśli ktoś mówi o 4 godzinach, to trzeba liczyć 6 i tak też było tym razem Autokar… teoretycznie wypasiony, przy swoim dużym rozmiarze wewnątrz tylko 30 siedzeń, po 3 w rzędzie, w pełni rozkładanych i z podnóżkami. No wypas, nie? Problem w tym, że miałem miejsce na tyłach, gdzie strasznie śmierdziało i nie działała klima i było dość brudno. Ugrzałem się jak koń na wyścigach i nawet skumplowałem się z bejbi karaluszkiem, który co jakiś czas odwiedzał moją boczną szybę. No słodki szczeniaczek po prostu… noooot!! Do Ipoh prowadziła autostrada, dojechaliśmy w 2.5h, a siedzenie obok siebie miałem wolne. W Ipoh wsiadła młodociana banda, która wyglądała trochę jak ci peruwiańscy Indianie grający na fletach w Kołobrzegu czy Sopocie. Aż sobie śmiechłem pod nosem na to skojarzenie. Jeden z nich dosiadł się do mnie i autobus ruszył na krętą górską trasę. Dobrze, że większośś tego odcinka przespałem. Obudziłem się tylko przy kilku ostrzejszych wejściach w zakręt (po co zwalniać?) i przysiągłbym że jeden z nich wzięliśmy driftem. Podziwiam mojego Indianina z siedzenia obok, bo ani razu się nie zbudził, a na tych zakrętach głowa latała mu tak, że skarpy przy drodze przestały być głównym zagrożeniem dla mojego życia 😂

Dobiłem do Tanah Rata, głównego miasteczka regionu i wciąż pozostawałem bez noclegu. Ledwo jednak na peronie autobusowym wyjąłem telefon, dopadł do mnie pan o aparycji mnicha i zaproponował nocleg, wręczając mi ulotkę. Miałem co prawda na oku eleganckie domki, ale pokoje pana mnicha wyglądały całkiem sensownie, szczególnie w połączeniu z ceną. Powiedział zresztą, że mnie tam podwiezie i jeśli mi się nie spodoba, odstawi mnie z powrotem na terminal autobusowy. Za cenę 90rm (79zł) za noc zostałem szczęśliwym mieszkańcem nieco ascetycznego, ale schludnego pokoju. Mam nawet okno i balkon z widokiem na drzewa na pierwszym planie i góry w tle. Ogarnąłem się zresztą kompleksowo z Panem mnichem, bo załatwił mi poranną wycieczkę i podwiózł do biura, gdzie kupiłem bilet na autobus do Kuala Lumpur. Niespodzianka: nikt nie naciąga, nie bierze prowizji a bilet kosztuje tyle, co w necie! Pierwotnie w Cameron Highlands miałem zostać dwie noce, ale pan mnich poradził, że większość atrakcji (jaszczurki, motyle, truskawki) jest w sumie bardziej dla dzieci, więc mogę skupić się na konkretach i po południu opuszczać wioskę (ponownie, nie chciał naciągać na droższą opcję – po Tajlandii niebywałe!).

Zrobiłem sobie leniwy obchód po mieścinie, po drodze zaliczając hinduską knajpę (znowu!?), kawiarnię z ciachem, a na powrocie jeszcze Starbunia, stoisko z owocami i 'żabkę’. Pełne rozpasanie! Miasteczko jest malutkie, ale bardzo urokliwe i przyjemne, pomimo ilości turystów. Do tego temperatury ok. 10°C niższe, niż na Penang, czyli jakieś. 22 stopni. Ulga po tej wyspie i po tym nieszczęsnym autokarze! Wieczorem skoczyłem na piwko do Travellers Pub (’jedyne’ 18rm=16zł za duże jasne). Mówiłem już, że pofolgowałem sobie tego dnia? 😝

Mój nocleg w Tanah Rata był przyzwoity, ale śniadanie musiałem upolować gdzie indziej. O 8:45 miałem być gotowy na wycieczkę, więc uwzględniając wcześniejszy posiłek, noc musiała być krótsza, a okazała się także zimna. Pomimo tropikalnego klimatu to jednak 1500m n.p.m. i nad ranem temperatura oscylowała w okolicach 12 stopni. Nie wiem, jak sobie ogarniają to lokalesi, ale brak ogrzewania i przykrycie w postaci prześcieradła i cienkiego koca nieco mnie wytelepało.

Na śniadanie odwiedziłem sąsiedni gościniec, gdzie zamówiłem „big boy breakfast”: dwie kiełbaski drobiowe, dwa jaja sadzone, dwa plastry boczku i tost. Słabych muszą mieć tutaj big boys 😂 Po jedzeniu wymeldowałem się, zostawiłem duży plecak na recepcji i ruszyłem na wycieczkę. Bardzo sympatyczny przewodnik odebrał mnie starym klimatycznym land roverem i dokoptował mnie do ekipy z Beneluxu. Jako rodzynek, miałem zaklepane przednie siedzenie, dzięki czemu mam niezapomniane wrażenia z przejazdu wąskimi, krętymi i poszatkowanymi górskimi drogami. Przewodnik był mega ogarnięty, komunikatywny i żywo zaangażowany w swoją pracę. Na każdym postoju sprzedawał nam dużą porcję wiedzy i było widać, że sam się tym jara. Pasjonat, takich nam trzeba! Gość miał trochę aparycję bollywoodzkiego lovelasa i jego treści nijak nie zgrywały mi się z wyglądem, ale to nieważne. Otworzył nam oczy na kilka prozaicznych kwestii dotyczących rzeczy, których wszyscy bezrefleksyjnie używamy, np. repelentów na owady czy herbaty.

Właśnie, herbata! Pierwszy postój to pola herbaciane należące do największego producenta w kraju. O widokach nie będę się rozpisywał, na zdjęciach widać 😉 Usłyszeliśmy sporo ciekawostek o produkcji herbaty, różnicach między czarną, białą i zieloną (wszystkie są z tego samego krzaka!), samym parzeniu i błędach, które powodują, że trujemy się taniną. Następny przystanek to kilkaset metrów pod górę i wizyta w mossy forest. Las tropikalny, całkowicie obrośnięty mchem, który funkcjonuje na wysokości 2000 m, obrastając szczyt Gunung Brinchang. Usłyszeliśmy prelekcję o wyjątkowości i zasadach funkcjonowania tego ekosystemu, tak różniącego się od lasów obrastających podnóże góry. Dowiedzieliśmy się też o lokalnej florze, faunie, geografii… i tym, że cały ekosystem mossy forest w zasadzie opiera się na jednej, niepozornej roślince… mięsożernej. Przez sam las po grani góry (i jednocześnie granicy dwóch stanów) prowadzi drewniany pomost pozwalający podziwiać nie tylko naturę, ale też świetne widoki. Po zejściu na parking podeszliśmy jeszcze na skraj 'niższego’ lasu, gdzie dosłownie namacalnie poznaliśmy kilka roślin używanych w przemyśle farmaceutycznym i kosmetycznym. Usłyszeliśmy też o szkodliwych właściwościach deet (składnika aktywnego w odstraszaczach komarów), po czym niechcący udowodniłem jedną z wykładanych tez, gdy mugga na moich nogach w kontakcie z plecakiem rozpuściła nadrukowaną na nim grafikę. Niby wiedziałem, że deet to trucizna, ale teraz dostałem lekcję bardzo 'in your face’. Na szczęście jest naturalna alternatywa!
Ostatni przystanek to fabryka herbaty, która w porównaniu z 'moimi’ papierniami wygląda na prymitywną manufakturkę, szczególnie że maszyny w użyciu pochodzą z lat 30. Niemniej, mieliśmy okazję naocznie doświadczyć, jak wygląda produkcja herbaty. Drogi sklep z pamiątkami obszedłem szerokim łukiem i to samo zrobiłbym z kawiarnią, gdyby nie fakt że była ona de facto tarasem zawieszonym na zboczu pól herbacianych z kolejnym rewelacyjnym widokiem na nie. Very nice.

O 13:30 byłem z powrotem w hotelu, gdzie ogarnąłem plecak i zszedłem do wioski na żarełko. Tym razem chińszczyzna, która wieczorem niestety przypominała o sobie tłuszczem z chrupiącej drobiowej skórki. Przed samym odjazdem zgarnąłem jeszcze cold brew w Starbuniu (jessu, tego mi było trzeba!) i… poznałem towarzyszy podróży. Mój ubiór sporo pomógł, bo miałem na sobie koszulkę piłkarskiej reprezentacji Polski i zostałem zaczepiony przez bardzo sympatyczne starsze (albo może w średnim wieku?) małżeństwo z Łodzi. O 15:00 ruszyliśmy do Kuala Lumpur i przegadaliśmy praktycznie całą podróż.

KL jest gigantem, z niezliczoną ilością wieżowców. Przytłacza rozmiarem i zgiełkiem, jestem ciekaw co ma do zaoferowania. Ogarnąłem sobie mieszkanie na 35 piętrze z dostępem do odkrytego basenu piętro niżej. Z okna mam widok na wieżę telewizyjną i jest spoko. Wieczorem starczyło czasu i sił na wizytę pod najsłynniejszymi wieżowcami miasta – Petronas Twin Towers – swego czasu najwyższymi budynkami świata. No robią wrażenie niesamowite! Oprócz wysokości jest to również genialna architektura i gra świateł. Chciałem pobawić się aparatami i statywem, ale o 22:00 ochrona wygania wszystkich z parku (bardzo ładnego z resztą). I’ll be back!

Byłem już dość styrany całym dniem i zarządziłem powrót do bazy. Po drodze jeszcze pozycje obowiązkowe, a więc bankomat, woda i kolacja. Pod chatą mam 'night’ market z żarciem, chociaż po 23 załapałem się na ostatnie czynne stoisko. Przed zaśnięciem zaległem na kanapie i… odkryłem Netflixa na TV. Wjechały zaległe odcinki House of Cards 😂 No turysta pełną gębą! 😂

Zastanawiam się, czy KL rzeczywiście nie ma do zaoferowania więcej, niż jeden dzień zwiedzania. Rozważę to jeszcze, bo miasto zapowiada się dość kusząco i nawet dzielnica biznesowa nie umierała po zmroku.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy