Staram się pamiętać, że to jednak wakacje i nie powinienem się zbytnio zajeżdżać. Tego dnia wyszło mi pięknie, bo ze swojego mieszkania wygrzebałem się dopiero o 12, głodny już jak smok. Na szczęście pod samą chatą mam kilka stoisk z jedzeniem, gdzie uderzyłem na śniadanie. Godzina była niefortunna, bo z okolicznych biur lokalesi właśnie wypełzli na lunch. Ok, ja mam brunch 😂 W tych godzinach stoiska wystawiają bufety. Ogarnąłem sobie omlety, a do tego ryż i trochę krewetek, kurczaka i tofu. Do tego lemoniada. Całość? 9zł. Z rana zrobiłem sobie listę punktów do odhaczenia w mieście i ruszyłem na eksplorację. Było dość późno, więc po raz kolejny skorzystałem z Graba, zamiast używać komunikacji miejskiej. Moim kierowcą okazał się gość zakochany w trekkingu i podróżowaniu, więc miałem okazję skonfrontować swoje wstępne plany dalszej podróży z kimś obeznanym.
Na pierwszy ogień Batu Caves, czyli wielka grota, do której prowadzi 270 stopni, u podnóża których stoi gigantyczny pozłacany posąg. Wewnątrz groty świątynia. Obok jeszcze dark cave, odpłatna atrakcja, gdzie idzie się w zupełnej ciemności między nietoperzami. Darowałem sobie. Sama główna atrakcja ma ogromny potencjał na piękne, zachwycające miejsce, ale obecne wygląda, jakby ktoś nieco o nim zapomniał. W przeciwieństwie do większości świątyń, jest brudno, masa zaniedbanych, zagraconych kątów, a do tego istnieje ciche przyzwolenie na dokarmianie na miejscu (również wewnątrz groty) małp i gołębi. Mogło być wow, a jednak małe rozczarowanie.
Kolejne przeżyłem, gdy chciałem wrócić do centrum KL. Batu jest położone jakieś 13km od KL Sentral i w teorii można się tam dostać kolejką. Dotarłem na stację kolejki, gdzie okazało się, że na części mojej trasy kursuje autobus zastępczy. Czas mnie trochę naglił, więc zagadałem parkę młodych Brytyjczyków i podzieliliśmy się kosztem przejazdu Grabem. Btw, oni właśnie zahaczyli o KL w drodze powrotnej po 2-miesięcznej podróży po Australii, więc co tam mój skromny trip 😂
Po dojechaniu do centrum poznałem nieludzką twarz miasta. Pierwsze wrażenia z mojej okolicy (KLCC, okolice Twin Towers) były całkiem pozytywne, ale centrum to jest jakiś koszmar pieszego! Wszędzie estakady, urywające się chodniki, wszystkie drogi to min. 3 pasy w każdą stronę, zero przyjaznych przestrzeni. Polecam szczególnie wszystkim orędownikom nieograniczonego wpuszczania aut do centrum miast. Odcinki, które w linii prostej miały 1 kilometr, zdarzało mi się pokonywać przez 40 minut!
Doczłapałem do ogromnego parku, będącego ogromną zieloną oazą w centrum miasta. Spacer był dość długi i kłopotliwy, bo ścieżki parku są zawiłe i rozciągają się na różnych poziomach. Miałem kłopot, żeby się stamtąd wydostać. Niemniej, bardzo przyjemne miejsce, do którego nie dociera zgiełk miasta. W środku fajne jezioro, na którego brzegach panuje przyjemny chłód (względnie 😝). Cały park jest w zasadzie ogrodem botanicznym z bardzo zadbanymi przestrzeniami. Do tego płatne atrakcje w postaci birds park (podobno robi wrażenie, ale wstęp 60rm – podarowałem sobie) czy butterfly park.
Poczułem, że kopytka coś już nie niosą, bo spacerowałem od kilku godzin i dawno nic nie piłem, ani nie jadłem, a w powietrzu nierześkie 34°C. Byłem jednak wdzięczny sobie za najlepszą decyzję wyjazdu – na zwiedzanie miasta wyszedłem bez plecaka. Aparat w dłoń, drobnica i powerbank po kieszeniach. Best decision ever! Po kolejnych kładkach, tunelach, dzikich przejściach przez ulicę trafiłem do Chinatown. Pierwszy przystanek – sklep i uzupełnienie płynów. Chinatown to jeden wielki bazar z ładnymi lampionami podwieszonymi nad ulicami. Oprócz tego, stacjonarny AliExpress plus trochę żarcia.

A propos! Prowadzony głodem dotarłem w końcu do 'starego miasta’ i skierowałem się od razu na Jalan Alor. Cała ulica z knajpami 😍 Pełen wybór. To był dobry przystanek! Spróbowałem w końcu tradycyjnego malajskiego Nasi Lamak – bez dramatu, ale też bez szału. Kupka ryżu, suszone małe rybki bez smaku, do tego świeży ogórek, ostry sos, prażone orzeszki i pałeczka z kurczaka. Resztą swojego menu byłem bardziej zachwycony. Zaraz obok ulicy z żarciem zaczyna się rejon barowo-imprezowy, który wyglądał całkiem spoko. Dużo bardziej przypadł mi do gustu niż słynna KSR w Bangkoku. Postanowiłem wrócić wieczorem na piwko. Przeciągnął mi się trochę spacer, bo nagle przyszła burza i miałem wątpliwą przyjemność poznać lokalną ulewę. Przeczekałem najgorsze, schowałem aparat pod koszulkę (przecież nie miałem plecaka 😂) i szybkim krokiem ruszyłem przez deszcz.

Wróciłem do mieszkania mokry jak kura, pewnie równomiernie od potu i deszczu. Wziąłem drugi prysznic, zgarnąłem zabawki i poszedłem focić Twin Towers zanim ochrona zacznie wyganiać z parku. Spędziłem tam dobrą godzinę, po czym wróciłem na kolację na Jalan Alor. Były pierożki dim sum w różnych smakach (krewetki, grzyby, bbq, czarny pieprz…), a na to wszystko tajskie lody (czekoladowe z siekanym bananem 😎) i świeży kokos. Wracając, przechodziłem siłą rzeczy przez ulicę barową. W jednej z knajp jakaś rockowa kapela grała covery i akurat ogarniali „In The End” Linkin Park. Stwierdziłem, że tu zostaję. Do tego w tv rugby. Dalej nie kumam do końca zasad, ale przyjemnie się ogląda 😂
W mieszkaniu byłem ok 1 w nocy, wziąłem trzeci prysznic. Usiadłem na kanapie z notatkami dotyczącymi planów dalszej podróży… i tradycyjnie o 4 rano obudziłem się na tejże kanapie przy włączonym świetle i muzyce 😂 Przestawiłem budzik na późniejszą godzinę i przeniosłem się na superwygodne łóżko.