O 7:30 miałem planowy wyjazd na swoją wycieczkę, więc poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Negatywne odczucia zostały spotęgowane pobudką w lodowatej kapsule (tak jak Tajlandii, klima wszędzie ustawiona na mrożenie), oraz kiepściutkim śniadaniem zafundowanym przez gospodarza.
BTW, moje kapsułkowe miejsce ma potencjał, ale póki co jest dość specyficzne. Biznes jest chyba nowy, niedawno otwarty, bo wszystko wygląda świeżo, włącznie z właścicielem w tej branży #świeżak. Młody chłopak nie może sobie pozwolić póki co na pracowników, więc siedzi w recepcji 24h z przerwą na jedzenie. W tym kraju chyba nikt nie gotuje w domu, uliczne knajpy liczone w setkach zapełniają się od samego rana.
Moje wczorajsze podejrzenia odnośnie popularności regionu wśród Koreańczyków okazały się słuszne. W mojej grupie na wycieczce była cichutka parka i dwie siostry (jedna też cichutka, a druga wariatka). Całość z Korei, więc jedyny białas znowu był atrakcją. Nasza przewodniczka Christine (yeah, right) całą drogę podpytywała mnie o Polskę. Dla nich Europa to inny świat, a o Polsce w ogóle nie mają przecież pojęcia. Z kolei nasz kierowca Fendi przez cały dzień nie odezwał się słowem. No dobra, na sam koniec spytał gdzie może mnie wysadzić Fendi ma 27 lat i jako przykładny muzułmanin również czworo dzieci i dwie żony. Oczywiście powiedziała nam o tym Christine i wspomniała, że jest jeszcze miejsce na dwie kolejne
Po ok. 2h jazdy po górskich, krętych drogach wśród malowniczych widoków dotarliśmy do naszego pierwszego postoju – wejścia do Kinabalu Park. Jest to punkt położony u podnóża góry Kinabalu (trochę ponad 4000m wysokości, najwyższy szczyt płd.wsch. Azji) i stacja startowa dla chętnych na zdobywanie wierzchołka. Normalnie takie wejście rozbija się na 2-3 dni i decydujące wejście rozpoczyna się o 2 w nocy, żeby pojawić się na wierzchołku o 5 rano i stamtąd obserwować wschód słońca (podobno piękny). Taka wyprawa to jednak koszt ok 1500rm i konieczność rezerwacji z min. półrocznym wyprzedzeniem, ze względu na limity wejść ustalone w celu ochrony przyrody.
My nie planowaliśmy zdobywać szczytu i zadowoliliśmy się marszem przez las deszczowy u podnóża góry. Zwierząt nie widzieliśmy, ale podobnie jak w Camerons, posłuchaliśmy o miejscowym ekosystemie i występujących tu użytecznych roślinach. Ciekawostką był krzak, którego owoce zawierają w sobie jakąś pochodną kerozyny – sok zawarty w sporawym pączku można po prostu podpalić i mamy naturalną mini pochodnię. Poza tym sam las robi wrażenie – jest gęsto, bardzo zielono, wszędzie płyną małe strumyki i wodospady, ze względu na wysokie położenie, temperatura jest bardzo znośna (ok. 20°C).
Kolejna godzina drogi i jesteśmy przy Poring Hot Springs. Tam już pełna lampa w słońcu, po chwili czuję, że się roztapiam. 'Nieco’ powyżej gorących źródeł (będących de facto wykafelkowanymi minibasenami z gorącą wodą) znajdowało się wejście do canopy walkways, czyli mostów linowych. To nieco wyżej, bo niby tylko 250m marszu, ale ostro pod górę i w takich temperaturach dało się mocno we znaki. Przy kasie niespodzianka: jeśli chcesz robić zdjęcia na mostach, opłata to 5rm za każdą sztukę aparatu, również komórkę. Nie miałem wątpliwości, że ktoś tego na górze pilnuje, w końcu muszą być etaty (w Malezji i Tajlandii zatrudnianie ludzi do bzdurnych zajęć jest nagminne). Zapłaciłem za swojego Lumixa, a komórką w jednym miejscu przyjanuszowałem zza drzewa i poszło Mosty to fajne przeżycie. Adrenalinka nieco skacze, gdy twój most buja się 30m nad ziemią między koronami drzew.
Po zejściu na parking udaliśmy się na lunch, gdzie wraz ze swoją koreańską czwórką mieliśmy do podziału kilka dań (standardy: ryż, kurczak, warzywa, krewetki) i herbatę chryzantemową na popitkę (bardzo tu popularne).
W drodze powrotnej do miasta Kota Kinabalu wjechaliśmy idealnie w chmury i po raz drugi poznałem, co znaczy tropikalny deszcz. Niech ktoś zakręci ten prysznic! Pomimo deszczu zatrzymaliśmy się na jednym z lokalnych targów, gdzie spróbowaliśmy kilku występujących w regionie owoców. Nazwy najciekawszego nie pamiętam, ale z zewnątrz wyglądał jak żółtawy jeż, a wewnątrz skrywał nasiona obwłóczone mokrawym miąższem, w smaku przypominającym nieco banana (chociaż konsystencja zupełnie inna). Oprócz tego wild mangosteen, które miało rajski, słodko-kwaskowaty smak i gdyby nie konsystencja (bardziej do żucia, niż gryzienia), mogłoby być moim ulubionym owocem ever.
Driver odstawił mnie w centrum ok. 16:30 i postanowiłem mój utrzymujący się od rana ból głowy spróbować ubić kawą. Usiadłem sobie w starbuniu, gdzie przy pysznym serniku jagodowym zająłem się dalszym planowaniem. W starbuniu niestety też lodówka, więc postanowiłem przenieść się do którejś z knajpek na promenadzie. Tam mnie olśniło, że w sumie jestem zajechany po zarwanej nocce i łażeniu, więc skorzystałem z usług masujących na promenadzie Filipinek. Godzinna refleksologia stóp to koszt ok 45zł i sam nie wiem, czy było przyjemne. Przypominało mocne, bolesne fizjo, ale pomogło i zluzowało wszystko od kolan w dół. Wstałem z wygodnego łoża i zdałem sobie sprawę, że zaraz zachód słońca, a z promenady będzie całkiem nieźle widoczny. Przyczaiłem się więc z aparatem i postanowiłem do knajpek wrócić później, po ogarnięciu się w 'hotelu’.
Tam stoczyłem 1.5h walkę z rezerwacją biletu do Kuching (miasto na zachodzie Borneo, stolica stanu Sarawak). Po wielu frustracjach i wkurwach w końcu się udało, lecę jutro rano. Wróciłem na kolację na promenadę i oj nie było tanio! Zapłaciłem 56pln za seafoody z warzywami i ryżem w sosie ostrygowym i duże piwko. Oczywiście browar kosztował połowę tej kwoty W Warszawie można się za tyle bardzo godnie najeść
Wróciłem na ostatnią noc do kapsułki i zacząłem szperać szczegóły ewentualnych dalszych moich przejazdów. Kończę powoli etap zwiedzania i trzeba się zaszyć gdzieś przy plaży. Kandydatów było trzech: Tioman, Perhentians, Langkawi. W każdej opcji coś mocno nie gra. Poza tym okazało się, że są jakieś ferie w lokalnych szkołach, więc zajętość w hotelach też skoczyła do góry wraz z cenami, a tanio nie jest. Tioman – rajska wyspa na którą będzie mi ciężko się dostać, jest daleko od lotniska a promy na nią pływają uznaniowo. Perhentians – kolejne rajskie wysepki, jednak bez bezpośredniego połączenia z Kuching. Poza tym znikomy wybór noclegów. Langkawi – najbardziej skomercjalizowana, z dużymi drogimi resortami, ale najbliżej mojego lotniska wylotu. Ciężki wybór i czekają mnie pewnie nadprogramowe wydatki. Może czwarte wyjście? Lot na Langkawi i prom na tajską Koh Lipe? Doczytam jutro.