Seul&Wietnam’23: dzień 1, czyli nie można być gotowym na Seul

Od mojej ostatniej podróży do Azji i w ogóle poza kontynent europejski minęły już 4 lata i muszę przyznać, że brakowało mi ciepłego urlopu w ponure i zimne miesiące w Polsce. Azjatyckie kraje pozostawały bardzo długo w izolacji turystycznej po 'wiadomoczym’, natomiast przedłużające się obostrzenia pozwoliły na znaczące przedłużenie ważności mojego konta milowego, na którym co nieco mi się uzbierało. Kupka mil nie mogła jednak czekać w nieskończoność, a do tego miała dodatkowe ograniczenie w postaci wyboru jedynie z siatki połączeń Lotu. Nasz narodowy czempion bądź co bądź nie może się poszczycić super wakacyjnymi kierunkami, więc pozostało nam rzeźbić w tym co jest. Risercz był rozległy i czasochłonny, a wśród pomysłów przewijały się w różnych konfiguracjach opcje New York/Miami + Dominikana/Puerto Rico, LA + Hawaje, Delhi + Sri Lanka/Andamany, czy objazdówka/oblotówka po Japonii.

    Ostatecznie i nie bez organizacyjnych turbulencji wybór padł na lot do Seulu i następnie transfer do Wietnamu. Ze względu na nasz nieelastyczny kalendarz zdecydowaliśmy się na piątkowy bezpośredni lot do Seulu z… Wrocławia, który to jest całkowitą nowością w siatce Lotu i nasz rejs był drugim w historii na tej trasie. Na jednym bilecie mieliśmy dolot z Warszawy i muszę przyznać, że to rozwiązanie jest całkiem wygodne. Bagaże rejestrowane odaliśmy już na Okęciu, ale nie przechodziliśmy tam kontroli paszportowej, bo wsiadamy na krótki lot krajowy. Mały pro tip dla ludzi docierających na lotnisko zbyt późno, lub nielubiących stać w kolejce do kontroli bezpieczeństwa – jeśli macie kartę Mastercard zarejestrowaną w programie Bezcenne Chwile i używacie jej w miarę regularnie, to prawdopodobnie osiągnęliście poziom Premium (do sprawdzenia na stronce BC). Co nam to daje? De facto darmowe priorytetowe przejście przez kontrolę bezpieczeństwa na Okęciu – po kilku dniach od opłacenia na lotnisku usługi zarejestrowanym mastercardem dostajemy 100% cashback (39zł od osoby). Przed skorzystaniem warto sprawdzić na stronie ważność i ograniczenia promocji, natomiast sama opcja jest super i kilkukrotnie już ratowała mi tyłek (albo przynajmniej nerwy).

We Wrocławiu mamy 2 godziny na przesiadkę i decydujemy się na skorzystanie z lotniskowego saloniku – jest niewielki, ale umiejscowiony tuż naprzeciwko bramek kontroli paszportowej i naszego wylotowego gejtu, co pozwala na wygodne i bezstresowe oczekiwanie na boarding. Czy mogę polecić wrocławski lounge? Chyba nie do końca – po wejściu wcale nie jest pewne, że będziemy mieli gdzie usiąść, a przekąski i napoje pojawiają się zdecydowanie wolniej, niż znikają, co później prowadzi do wyścigów o mięsko czy kanapki. Byliśmy w stanie poczuć na pewno azjatycki vibe – ponad połowa gości to pasażerowie (głównie biznesowi) z Korei oczekujący na nasz lot. W okolicach Wrocławia mieści się połowa z 600 koreańskich firm inwestujących w Polsce, więc bezpośredni lot stąd do Seulu zdaję się mieć rację bytu. Połączenie obsługiwane Dreamlinerem zainaugurowało tydzień wcześniej i nie jest jeszcze tak bardzo popularne – wypełnienie Lotu oszacowaliśmy na jakieś 60%. Wzięliśmy sobie siedzenia z gigantyczną przestrzenią na nogi tuż przy wyjściu awaryjnym, ale po cichu liczyliśmy na wolne rzędy w środkowym pasie siedzeń – na trzech wolnych siedzeniach można się już całkiem nieźle wyspać. Tym razem się nie udało – większość rzędów była zajęta przez 1-2 osoby, a w naszym, awaryjnym po pierwsze full, a po drugie i tak nie rozkładają się podłokietniki, bo są w nich ukryte stoliki i ekrany. Niemniej, lotowskie Dreamlinery dają całkiem spoko doświadczenia z podróży. Po tych niemal 11 godzinach w samolocie nie czułem się jakoś ogromnie zmęczony, nawet pomimo całkowicie zarwanej nocki. Obejrzałem za to najnowszą młóckę Johna Wicka (w filmie pada 140 trupów 🤣) i zjadłem dwa obfite, przyzwoite jak na samolot posiłki.

Lądowanie w nowym rejonie świata zawsze wiąże się z twardym zderzeniem z rzeczywistością i utrudnieniami, na które nie można być przygotowanym. Zanim jednak do komplikacji, musimy przejść przez lotnisko. Incheon to nowoczesny i porządny obiekt (5 gwiazdek Skytrax), chwalony i wielokrotnie nagradzany za sprawną i szybką obsługę pasażerów. Nam się niestety zdarzyło odstać w dość długiej, meandrującej kolejce do kontroli paszportowej. W podobnym czasie wylądowało kilka samolotów z Japonii, Chin i Wietnamu. Stojąc w tym azjatyckim tłumie (i wystając ponad niego o głowę) zwątpiłem w istniejące we własnym przekonaniu swoje zdolności do rozróżniania wschodnioazjatyckich nacji (chociaż nadal uważam, że Chińczyków łatwo wyłapię po zachowaniu i mowie ciała). Małym zaskoczeniem jest dla nas fakt, że przed kontrolą musimy wypełnić karteczkę ze swoimi danymi i adresem pobytu w Korei, a następnie wręczyć ją celnikowi wraz z paszportem. Kiedy już odstałem swoje w kolejce, odprawa poszła bardzo sprawnie. Pani celnik nieco się zdziwiła, że planujemy zostać w Korei tylko jeden dzień, ale bez problemu wkleiła mi naklejkę do paszportu (taka wydrukowana „pieczątka” z kodem QR) i mogliśmy odebrać czekające już na nas bagaże.

Incheon Airport jest położony na sztucznie wygospodarowanym lądzie pomiędzy dwiema wyspami, jakieś 50 km na zachód od centrum Seulu. Najbliższe portowi miasto nosi tę samą nazwę, liczy sobie 3 mln mieszkańców i jest trzecim największym ośrodkiem miejskim Korei Południowej (po stolicy i Busan). Najlepszym środkiem transportu do centrum Seulu jest zdecydowanie pociąg, który funkcjonuje tu w dwóch wersjach: ekspresowy jadący wprost na Seul Station w 43 minuty oraz „all-stop”, bardziej przypominający metro, jadący 20 minut dłużej. Oczywiście jako naczelna, wygodnicka cebula ogarnąłem zawczasu vouchery ze zniżką na ten szybszy pociąg, jednak nie wiedząc ile czasu zajmą nam procedury lotniskowe, nie zarezerwowałem miejsc na konkretną godzinę. Vouchery wymienia się na właściwe bilety w automacie przed bramkami. Przy automatach stoi młoda Koreanka, pomagająca zagubionym podróżnym ogarnąć niezwykle skomplikowany proces zakupu przejazdu. Podszedłem podpytać co z tymi voucherami, a w odpowiedzi dostałem pytanie, czy nie jestem może z Polski. Do dziś nie wiem, po czym dziewuszka strzeliła, ale po reakcji na swoją odpowiedź mogę stwierdzić, że o naszym kraju myśli ciepło. 🙂 Gdy już odebraliśmy bilety, okazało się że nasz najbliższy express train odjeżdża dopiero za 40 minut, czyli trochę bez sensu, biorąc pod uwagę, że all-stop startuje co 10 minut. Zagadujemy panią w okienku i ta zgadza się nas wpuścić z lepszymi biletami na ten tańszy pociąg.

Dojeżdżamy do centralnej stacji kolejowej, skąd mamy jeszcze jakieś 2-3 km do hotelu. Jesteśmy objuczeni bagażami, wytyrani po długim locie, na zewnątrz rześkie 4 stopnie, więc nie ma opcji na krajoznawczy spacer. Łapiemy wifi, próbujemy zorientować się w sytuacji i zderzamy się na start z dwiema rzeczami. Po pierwsze, uwaga, w Korei nie działają mapy Google. To znaczy dzialają, bo można sobie przeglądać mapę, czy wyznaczyć podróż transportem publicznym. Nie ma jednak szans na podpowiedzi dotarcia z punktu A do B pieszo, czy pojazdem. Podobno względy bezpieczeństwa z uwagi na problematycznego sąsiada z północy. Druga sprawa, że absolutnie nie ma szans złapać Ubera pod dworcem, chociaż to okazało się uzasadnione, ze względu na koszmarne korki w okolicy. Pozostaje nam więc łapanie autobusu miejskiego, co też nie należy początkowo do najprostszych czynności. Po pierwsze, musimy zaopatrzyć się w kartę miejską. Nie jest to specjalnie trudne – można ją kupić (4000 wonów / 12pln) w prawie każdej 'żabce’, choć oczywiście nie tej, którą poczatkowo wybraliśmy. Po drugie, trzeba sobie tę kartę doładować. Pojedynczy przejazd kosztuje 1400 krw, czyli jakieś 4.35 zł i takie kwoty schodzą z miejskiej karty. Gdzie problem? Doładowania można robić w automatach w metrze, albo w tych wszystkich 'żabkach’, tyle że jedynie gotówką. Szukamy więc bankomatu na dworcu, co wcale nie jest super łatwym tematem i oczywiście pod presją zmęczenia i ciągu na hotel zgadzamy się na wygórowaną prowizję.

Mamy cash, możemy wracać co GS25 (tutejszego odpowiednika Żabki), ładować konto i lecieć na przystanek autobusowy przed dworcem. Tu łapie nas już totalna głupawka śmiechowa – nie ogarniamy tego systemu. Przed dworcem jest kilka długich, równoległych peronów autobusowych, do których co chwila podjeżdzają stare autobusy typu autosan. Jeśli np. podjechały trzy na raz i potrzebujesz wsiąść do tego ostatniego, a stoisz akurat na początku peronu, to raczej nie zdążysz dobiec i kierowca nie poczeka. Wiem, bo nie dobiegliśmy. 🤣 Do tego ilość i różnorodność tych autobusów to trochę losowanie lotto – część ma numery jedno- czy dwucyfrowe, jeszcze inne czterocyfrowe, często bardzo do siebie zbliżone i uzupełnione literką. Dodatkową trudnością są kolory tabliczek, które zdecydowanie coś oznaczają, ale nie rozszyfrowaliśmy co. Wszelkie informacje na tablicach, autobusach, przystankach oczywiście jedynie w koreańskich krzaczkach. Wsiadamy w końcu do busa, który ma nas zawieźć w okolice hotelu. Uwierzyliśmy zanadto googlowi, więc lądujemy w tych raczej dalszych okolicach i mamy dodatkowe 10 minut spaceru przez tętniące centrum metropolii. Z dużej alei odbijamy w końcu w małą boczną uliczkę, wypełnioną sklepami z artykułami instalacyjnymi, która wraz ze swoim biegiem przeobraża się w małe knajpiane zagłębie. Mniej więcej w połowie długości świeci wielki neon naszego hotelu Lemong. Długo riserczowaliśmy noclegi w Seulu i ten nasz jest dość specyficzny, ale o tym jutro. Gładko meldujemy się na recepcji wpadamy do nagrzanego do 28 stopni pokoju i łapiemy dwugodzinną drzemkę, mimo że wolelibyśmy iść chłonąć miasto. Wiemy już, że Seul będzie krótką, ale odmienną i niezwykle ciekawą przygodą. Stay tuned.

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy