Seul&Wietnam’23: dzień 2, czyli biegiem przez Seul

W Seulu zameldowaliśmy się na jedną noc w hotelu Lemong. Odznacza się wysokimi ocenami na portalach rezerwacyjnych, świetną lokalizacją i przyzwoitą ceną. Dość osobliwe są jednak komentarze dotyczące tego miejsca w mapach Google. Ewidentnie w ciągu ostatnich kilku lat nasz hotel zmienił profil działalności i teraz jest kameralnym, przyjaznym miejscem z eklektycznym wystrojem. W przeszłości… no cóż. Podobno w kulturze koreańskiej istnieje mała tolerancja dla bliższych relacji międzypłciowych przed usamodzielnieniem się. Tu przychodziły na ratunek przybytki typu Lemong (tzw. love hotels), gdzie można było dogłębnie zaznajamiać się z koleżankami, choćby przez kilka godzin. Z komentarzy wynikało, że w przeszłości znajdujący się w podcieniu parking przed głównym wejściem zasłonięty był kotarami zapewniającymi intymność podjeżdżającym tam gościom. W Lemongu na szczęście w niczym już nie przejawia się ta osobliwa przeszłość i jest to bardzo spoko opcja na krótki pobyt w centrum. Nie zamierzaliśmy spędzać zbyt dużo czasu w pokoju, więc wzięliśmy najtańszy i okazało się, że jedyne okno mamy w łazience. Gorzej, że klima domyślnie grzała na 28-29°C i nie dało się tego wyregulować, pomimo że cały pokój naszpikowany był elektroniką. Naszpikowana elektroniką była też, jakże inaczej, deska klozetowa. Panel sterowania na ścianie pozwalał wybrać jeden z trzech trybów mycia (przyciski z piktogramami kolorowych dupek 🤣) i suszenie. Zwykłe spłukanie wody również jedynie przez przycisk na krawędzi sterownika, którego początkowo musieliśmy się długo naszukać, bo dla ułatwienia cały panel opisany był oczywiście jedynie w koreańskich krzaczkach. Btw, tryb zielona dupka dość szokujący 😜

Byliśmy mocno niedospani po podróży, ale głód nie wybiera, trzeba wyjść coś upolować. Wychodzimy na ulicę Seulu ok. 20 – jest już grubo po zmroku i bardzo chłodno. Pierwsze wrażenia z miasta są takie, że Koreańczycy raczej rzadko bawią się w dwujęzyczne szyldy i napisy (no może z wyjątkiem metra). Zdecydowanie nie pomaga to w wyborze miejsca do jedzenia, o samym jedzeniu już nie mówiąc. Wychodząc z hotelu natykamy się na idącą szeroką aleją manifestację – nie domyśliliśmy się motywu przewodniego, ale na szczęście nie musimy przeciskać się przez tłum. Odbijamy w boczną uliczkę i trochę stajemy jak wryci – zupełnie przez przypadek trafiamy na pełną knajp, neonów i świateł, mega żywą ulicę rodem z wyobrażeń o technokratycznej Japonii. Ulica nazywa się Ujeongguk-ro 2-gil i totalnie warto tu zawitać, chociażby dla samego klimatu i foteczek. Przy końcu ulicy znajduje się też Bosingak – dzwonnica w formie pawilonu, służąca w przeszłości do obwieszczania (poprzez 33 uderzenia dzwonu) codziennego otwarcia i zamknięcia czterech bram miasta. Wykorzystywano ją również do alarmowania o pożarach. Obecnie dzwon rozbrzmiewa tylko raz w roku, oznajmiając nadejście nowego roku, a ceremonia przyciąga dzikie tłumy.

Kręcimy się przez chwilę po okolicy, chwytamy pierwsze spostrzeżenia i zaznajamiamy się z klimatem miasta, tak odmiennym od tego co dotychczas widzieliśmy w życiu. Wybieramy w końcu miejsce do jedzenia i stwierdzam, że LOT w samolocie do Seulu powinien rozdawać pasażerom instrukcje do jedzenia w Korei. Trafiamy do dość lokalnej knajpy, gdzie większość ludzi siedzi przy dużych, wspólnych stołach, a my jesteśmy jedynymi białasami. Dostajemy osobny stolik przy wejściu i być może dobrze – nie narobiliśmy sobie aż tyle wstydu naszym nieogarnięciem. Karty menu nie ma. Dania wybiera się i zamawia z poziomu tabletu zamontowanego przy stole. Oczywiście o jakiejkolwiek innej wersji językowej niż lokalne krzaczki zapomnij. Pan kelner po angielsku również ni w ząb. Na tablecie są przynajmniej obrazki, a dodatkowo wspomagamy się google translatorem i po długich mękach udaje nam się złożyć zamówienie, chociaż totalnie nie na to, na co mieliśmy ochotę. Ceny jedzenia w Seulu absolutnie nie przytłaczają i pomimo chłodnego klimatu kultura jedzenia poza domem jest szeroko rozwinięta. My nieco przepłaciliśmy, ale tylko dlatego, że wzięliśmy większy zestaw, żeby popróbować różnych rzeczy. Rachunek oscylował blisko poziomu warszawskich restauracji, ale do płatności jeszcze wrócę. Zamówiliśmy zestaw składający się z 3 dań: ośmiornica z kimchi na lekko ostro (w rzeczywistości bardzo ostro), talerz z cienkimi plastrami parzonego boczku, oraz coś co wydawało nam się typową azjatycką zupką z makaronem (na którą mieliśmy ochotę). Chwilę po złożeniu zamówienia dostajemy przystawki i już wiemy, że lekko nie będzie. Na stole ląduje wielka platera z miską bulionu typu miso na środku i małymi talerzykami ustawionymi dookoła. Na talerzykach rozmaitości: kimchi, marynowane kiełki, algi, karmelizowana oraz marynowana cebulka, sałata, flaki (albo wontony, trudno odróżnić) i jakiś drobny seafood w całości, który natychmiast okrzyknęliśmy planktonem. Totalnie nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać i czy te drobne składniki powinny lądować w bulionie. Teraz już wiemy, że nie. Szybko wjeżdżają dania główne i tu też kilka spostrzeżeń. Boczek jest dość tłusty, posypany czarnuszką i towarzyszy mu smaczne kimchi oraz ryżowe kluseczki. Ośmiornica jest na dużym talerzu i w rzeczywistości to kilka mniejszych ośmiornic przemieszanych z czymś co wydawało się być kimchi na ciepło. We wschodniej Azji nie za bardzo przyjął się nóż jako narzędzie pomagające w konsumpcji, ale w szufladzie naszego stolika oprócz widelców, łyżek i oczywiście pałeczek znajdujemy też nożyczki, którymi pan kelner rozcina nam ośmiornice na mniejsze kawałki. To co miało być zupą, okazuje się rozczarowaniem. Dostajemy talerz zimnego makaronu, dla odmiany pokrytego kapustą na ostro. Kelner już kuma, że nie ogarniamy się z tym jedzeniem, więc podchodzi do nas, zakłada plastikową rękawiczkę i miesza nam ten makaron dłonią 🤣 Zbyteczna uprzejmość – i tak jest średnio zjadliwe. Postanawiamy wziąć sobie do picia bardzo popularne tutaj wino ryżowe soju, które być może chętniej jest tu spożywane niż piwko. Początkowo zamawiamy dwie butelki (pojemności w okolicach małej wody mineralnej). Całe szczęście, że szybko podmieniamy jedną butelkę na piwko, bo smak soju jest bardzo specyficzny i średnio (albo i wcale) nam podchodzący. Na koniec okazuje się, że popełniliśmy błąd taktyczny, zostawiając kartę płatniczą w hotelowym pokoju i wychodząc bez gotówki. Co prawda w Seulu powszechnie można płacić kartą, ale zbliżeniowe płatności się nie przyjęły i bez plastiku ani rusz. Czeka mnie przebieżka po kartę do hotelu, ale na szczęście nie mam daleko. Chcemy jeszcze nieco liznąć miasta, więc decydujemy się na spacer pod bramę pałacową (nieco więcej o nim napiszę w dalszej części), skąd ziąb szybko przegania nas do stacji metra. Zanim wrócimy do hotelu, podjeżdżamy pod absolutnie futurystyczny i spektakularny budynek Dongdaeum Design Plaza. To dzieło architektury autorstwa Zahy Hadid mieści w sobie między innymi centrum wystawiennicze i muzeum designu. Imponująca bryła i dużo ogólnodostępnych przestrzeni sprawia, że mógłbym się pozachwycać tym miejscem dużo dłużej niż kilkadziesiąt minut, które tu spędziliśmy. Robi się jednak późno, na zewnątrz jest około zera, a nam totalnie zjeżdża energia, więc ewakuujemy się w spanko.

Drugiego dnia, po leniwym śniadaniu i dojściu do siebie po wczorajszym ostrym żarciu wychodzimy na miasto dopiero po 12. Mamy dosłownie kilka godzin do dyspozycji, bo wieczorem uciekamy już do Wietnamu. Zostawiamy bagaże w hotelu i zamierzamy się kierować na wioskę Bukchon Hanok. To malownicza dzielnica mieszkaniowa z tradycyjną niską zabudową. Wiemy, jak dostać się tam autobusem, natomiast nie znajdujemy miejsca, w którym moglibyśmy sobie doładować T-Money na przejazd. W poszukiwaniu 'żabki’ trafiamy na przyjemną deptakową uliczkę handlową. Mamy spostrzeżenie, że szyldy i wystawy wyglądają tak, że na pierwszy rzut oka trudno nam się domyślić asortymentu. Na zewnątrz nadal rześko, ale świeci słońce, przyjemnie się idzie, jesteśmy już w połowie drogi, więc decydujemy się kontynuować spacer do celu. Na wejściu do Bukchon zahaczamy o drogerę i nabywamy kosmetyczne gifty – w końcu Korea słynie z produktów pielęgnacyjnych i jeśli są tu powszechnie używane, to aparycja Seulczyków jest tych produktów najlepszą reklamą.

Zagłębiamy się w wioskę, która w słoneczną niedzielę jest pełna odwiedzających. To wciąż 'zwykła’ dzielnica mieszkalna i widoczny jest pewien zgrzyt z tym związany. Domy są raczej okazałe i niedaleko centrum, raczej z tych droższych, więc nic dziwnego że lokatorom nie w smak są tabuny ludzi przewalające im się pod drzwiami i oknami. Wszędzie porozwieszane są tabliczki z prośbą o uszanowanie spokoju mieszkańców i preferowanych godzinach zwiedzania (do 17). Jakże to inne od wszechobecnych 'zakazów’ rozwieszanych w Polsce, czy odwiedzanych wcześniej przeze mnie krajach. Do tego tabliczki są również po angielsku, więc jednak się da. Kręcimy się leniwie po tej pagórkowatej dzielnicy, tu i ówdzie dzieląc się ochami i achami na widok spójnej, zadbanej, orientalnej dla nas architektury i przebijającej się gdzieniegdzie panoramy centrum miasta. Robimy też przerwę na kawkę i ciasto (a tak naprawdę na dogrzanie tyłków) w małej, przytulnej kawiarence prowadzonej przez starszą panią. O domowej atmosferze niech świadczy pyszne ciasto, iście domowe meble i dekoracje, czy pieseczek wymykający się z zaplecza na salę ku wielkiej uciesze właścicielki.

Bukchon Hanok dzieli krótki spacer od Gyeongbokgung, czyli królewskiego pałacu z końca XIV wieku. To chyba największa atrakcja Seulu osadzona na rozległym terenie otoczonego murem parku. Nie do końca przemyśleliśmy sytuację i logistykę zwiedzania miasta, co poskutkowało dotarciem pod pałacowe mury o 17, czyli idealnie w momencie zamykania kompleksu. Musieliśmy zadowolić się oglądaniem pałacowych zabudowań z odległości, ale na pocieszenie mogliśmy wejść na teren sąsiadującego muzeum etnograficznego z imponującą zabudową świątynną oraz małym skansenem z tradycyjnymi koreańskimi drewnianymi domostwami. Zaraz obok jest też 'memory lane’, czyli krótka uliczka z niską zabudową zaaranżowaną na koreańskie biznesy z lat 70 XX wieku. Jest łaźnia, pracownia krawiecka, restauracja, warsztat fotograficzny, sklep RTV, a wszystko w retro klimacie. U nas powiedzielibyśmy że powrót do PRL, ale fajnie było zobaczyć, jak to mogło wyglądać te 40-50 lat temu w państwie kapitalistycznym. Wokół muzeum spędziliśmy czas już do jego zamknięcia. Warto zaznaczyć, że w obu odwiedzonych przez nas miejscach popularną atrakcją jest fotografowanie się w tradycyjnych koreańskich strojach ludowych i w trakcie dnia widzieliśmy masę dziewczyn w okazałych sukniach (hanbok). Byłoby nawet zabawnie skorzystać, gdyby nie niskie temperatury i presja czasu – musimy wieczorem jechać na lotnisko. Podczas gdy Justyna schowała się przed chłodem w głównym budynku muzeum, ja zostałem na zewnątrz, żeby pofotografować otoczenie. W pewnym momencie zaczepił mnie bardzo rozentuzjazmowany, uśmiechnięty pan, który zaczął do mnie mantrować 'hello, welcome to Korea, enjoy your stay…” itd. Spytał skąd jestem, a gdy mu odpowiedziałem, uśmiechnął się jeszcze bardziej, wyliczył mi kilka największych miast Polski i zaczął mantrować uprzejmości jeszcze szybciej. Póki co dwa razy powiedziałem lokalesowi w Seulu skąd jestem i drugi raz reakcja była bardzo entuzjastyczna, więc być może jesteśmy tu jakoś lubiani?

Zastał nas zmrok i późna godzina, a my jesteśmy od rana na jednym porządnym posiłku. Do tego musimy odebrać bagaże z hotelu, dojechać na dworzec, a następnie na lotnisko. Wahnęliśmy się jakoś w kalkulacjach i okazało się, że wcale nie mamy za wiele czasu. Nasz lot do Da Nang w Wietnamie jest obsługiwany przez lokalną linię Air Seoul, z którą od samego początku mieliśmy sporo problemów. Na etapie zakupu biletów u pośrednika dostaliśmy informację, że nie przysługuje nam bagaż rejestrowany, mimo że strona przewoźnika twierdzi inaczej. Przez tydzień przed wylotem próbowaliśmy skontaktować się z linią różnymi kanałami, również przez social media. Niestety, nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi, więc pozostało nam ogarnąć temat przy odprawie. Lokalne linie lotnicze mają na stacji kolejowej w Seulu miejski terminal lotniskowy, gdzie można się odprawić, nadać bagaż i bardzo liczyliśmy na tę opcję. Niestety, przez to że nasz autobus na dworzec odstał swoje w korku, nie wyrobiliśmy się przed zamknięciem odprawy na dworcu na 3 godziny przed odlotem. Na domiar złego kolejny pociąg na lotnisko miał odjeżdżać dopiero za 40 minut, co oznaczałoby, że pojawiamy się na Incheon na 1h20′ przed odlotem i nie mamy rozwiązanej kwestii bagażu. Nie bardzo jednak mieliśmy wybór, więc postanowiliśmy wykorzystać jakoś efektywnie czas oczekiwania na kolejkę i… poszliśmy do McDonalds. Nie jestem z tego dumny, bo na wyjazdach lubię jadać lokalnie, ale tu nie mieliśmy za bardzo wyjścia ze względu na ograniczenia czasowe i odległości do przebycia z bagażem na plecach. Menu w maczku wyglądało dość osobliwie, miało dużo lokalnych twistów, ale nie było czasu się nad nimi zastanawiać. Odbieramy zamówienie na wynos i konsumujemy dopiero w pociągu na lotnisko. Przynajmniej jeden temat załatwiony, nie uschniemy z głodu na 5-godzinnym locie.

Docieramy w końcu do stanowiska odprawy bagażowej, przy której jest totalnie pusto, a przy stanowisku siedzi jedna pani, totalnie niezainteresowana niczym i odgrodzona barierkami tak, że nie da się do niej dotrzeć. Mamy temat do załatwienia, więc jakoś się do niej przebijamy i tu niespodzianka. Oczywiście, że nie mamy bagażu rejestrowanego w cenie biletu i jeżeli chcemy taki zabrać, musimy zabulić jakieś 280zł od sztuki, czyli jakieś 4-krotnie więcej, niż twierdzi ich strona internetowa i prawie tyle samo, ile kosztował nas pierwotnie bilet. Próbujemy dyskutować, ale jesteśmy na przegranej pozycji, szczególnie że goni nas czas, a pani raczej z tych mniej miłych. Udało się ugrać jedynie tyle, że wszystkie płyny przerzuciliśmy do jednego plecaka który nadaliśmy, a drugi zabraliśmy nieodpłatnie na pokład, jako podręczny. Jeszcze ’ tylko’ kontrola bezpieczeństwa i można lecieć do gejtu. Zgodnie z Prawem Murphy’ego nie mogło pójść gładko, ale i tak mieliśmy trochę fuksa. Na lotnisku Incheon jest chyba 5 wejść do stanowisk kontroli bezpieczeństwa, z tym że jedno było zamknięte, a dwa pozostałe właśnie zamknęły się równo o 20:00. W rezultacie przejście przez security zajęło nam dobre pół godziny (przynajmniej odprawa paszportowa błyskawiczna w automatycznych bramkach), a nasz gejt wylotu to oczywiście ostatnia bramka w całym budynku. Iście chodziarskim krokiem i z pełnymi pęcherzami popędziliśmy pod swój numerek i byliśmy chyba ostatnimi wsiadającymi osobami i jak się potem okazało, absolutnie jedynymi białasami na tym locie. Uff, lecimy do Wietnamu.

Z lekkim niedosytem zostawiamy fascynujący, koreański świat. Niby rozwinięty, kapitalistyczny i nowoczesny, a tak kulturowo odmienny do tego, co znamy z zachodniego świata. Seul jest potężną, zadbaną i uporządkowaną metropolią z dziesiątkami nowoczesnych biurowców, czystymi, zadbanymi ulicami, futurystyczną architekturą. Miastem uprzejmych, kulturalnych, niezwykle ułożonych, dobrze żyjących ludzi, dumnych ze swojego kraju, ze swojej kultury. Jest też miastem, nad którym wisi widmo nieobliczalnego sąsiada z północy, przez którego przystanki metra i niektóre przejścia podziemne posiadają schrony przeciwlotnicze, a w podziemnych korytarzach stoją witryny z artykułami pierwszej potrzeby w razie ataku, typu woda pitna czy maski przeciwgazowe. Nie wiem, czy to dotyczy Seulu, czy całej Korei, ale informacje o zaginionych osobach rozsyłane są jako superpilne powiadomienie sieciowe na wszystkie zalogowane urządzenia, czego w ciągu tego króciutkiego pobytu doświadczyliśmy czterokrotnie. Wcześniej nawet nie miałem świadomości istnienia takiej funkcjonalności w telefonach. Będziemy najprawdopodobniej jeszcze wracać z Seulu do Warszawy, jednak raczej nie będziemy mieli czasu, żeby nieco bardziej liznąć miasto. Oprócz tych oczywistych wspomnień zostaną nam w pamięci zabawne szczegóły, jak loteria autobusów pod dworcem, uliczni performerzy w wieku emerytalnym, totalnie rozczulające dżingle zwiastujące nadjeżdżające pociągi czy wszędobylskie infantylne reklamy i grafiki z kreskówkowymi postaciami. Wizerunki zwierzątek pokroju Hello Kitty są wciskane dosłownie wszędzie. Przed wejściem do pojazdów transportu miejskiego Seulczycy ustawiają się w kolejce na przystanku tuż przed podjazdem autobusu. Modnym i powszechnym biznesem są selfie studios, czyli samoobsługowe lokale, w których można robić sobie zdjęcia ze znajomymi w towarzystwie różnych rekwizytów. Widzieliśmy takich przybytków na pęczki. Nigdy mnie jakoś nie ciągnęło w te rejony świata, ale po riserczowaniu Japonii 🤫 i tych krótkich odwiedzinach w Korei wiem, że totalnie chciałbym tu wrócić. Tymczasem zaczynamy wietnamską przygodę!

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy