Seul&Wietnam’23: dzień 3, czyli wietrzne Da Nang

Czy wsiedliśmy na wieczorny lot z Seulu do Wietnamu bez zarezerwowanego noclegu w miejscu docelowym? Być może 😛 Gdy przeglądaliśmy zakwaterowania w Da Nang, dostępność była na pęczki, wybór ogromny, tak samo rozpiętość cenowa, a ilość przyzwoitych miejsc za nieprzyzwoicie niską cenę wręcz podejrzana. Jak się potem okazało, połowa listopada to nie jest jakikolwiek sezon na odwiedziny środkowego Wietnamu. Chcieliśmy zarezerwować coś ostatecznie przed wejściem do samolotu w Seulu, ale z poprzedniego wpisu wiecie już, że było ciasno z czasem i zabrakło sposobności. Ustaliliśmy więc, że spośród wytypowanych wcześniej kilku miejsc dokonamy rezerwacji tuż po wylądowaniu. Nie bardzo mieliśmy inne wyjście, a z tym planem wiązały się dwa problemy. Po pierwsze, nie mieliśmy jeszcze wietnamskiej karty sim (koreańskiej wcześniej też nie), więc po wylądowaniu musieliśmy liczyć na łaskę lotniskowego wifi, lub szybkie nabycie lokalnej karty. Po drugie, czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Planowe lądowanie w Da Nang mieliśmy o 23:30, więc do północy niedaleko, a systemy rezerwacyjne nie pozwalają na rezerwacje z wsteczną datą. Jak na złość, lot złapał lekkie opóźnienie, a do tego nie zakotwiczył przy rękawie i musieliśmy przejechać autobusem. Przynajmniej WiFi w terminalu działało bardzo dobrze, ale i tak minimalnie nie zmieściliśmy się w czasie. Obsuwa była na tyle minimalna, że początkowo jej nie zauważyłem i władowałem nas w potencjalne koszty. Wyszukałem na Agodzie konkretne daty, począwszy od dzisiejszej nocy, jednak wraz z wybiciem północy system rezerwacyjny samoczynnie przesunął całą rezerwację o jeden dzień. Skumałem to dopiero po dokonaniu płatności, więc wylądowaliśmy z bezzwrotną, opłaconą rezerwacją… od jutra na 3 dni, gdzie ostatni z tych trzech dni planowaliśmy spędzić już w innym miejscu. Stwierdziliśmy, że nic już z tym póki co nie zrobimy, więc po prostu pojedziemy na pałę do naszego hotelu, a tymczasem zajmiemy się tematami lotniskowymi. Sprawnie odebraliśmy bagaże i przeszliśmy odprawę paszportową. Byłem ciekawy, jak kontrola będzie wyglądać, bo Wietnam to jednak państwo komunistyczne, a Polacy potrzebują aplikować o wizę przed przyjazdem (online, koszt 30usd). Ostatecznie na wizę nikt nawet nie spojrzał a przy okienku spędziłem max 30 sekund. Pozostawała ostatnia kwestia, czyli karta sim – będziemy w tym kraju przez niemal 2 tygodnie, dużo się przy tym przemieszczając, więc własne i niezależne łącze jest absolutnie konieczne. Temat okazał się prosty – na lotnisku jest co najmniej 5 stanowisk (wszystkie obok siebie) sprzedających simy, teoretycznie różnych operatorów, ale w praktyce wszyscy wciskają Vinaphone. Deal wygląda obiecująco, zasięg podobno bardzo dobry, a do tego do wykorzystania 6gb danych dziennie przez cały pobyt. Całość za 310 tys. dongów (VND), czyli jakieś 52zł. Szybko aktywujemy sobie neta, wychodzimy z lotniska i łapiemy Graba (czyli azjatycki odpowiednik Ubera). Po wyjściu z terminala oczywiście wita nas ciepłe (przynajmniej relatywnie po tych seulskich przymrozkach), wilgotne powietrze i soczystozielona roślinność. Wreszcie czujemy, że jesteśmy na wakacjach!

(Nie) zarezerwowaliśmy sobie hotel Stella Maris, nieco droższy, ale za to położony przy samej plaży, z basenem na dachu i wypasionymi śniadaniami, bo przecież „podaruj sobie odrobinę luksusu”. Tam też się kierujemy z nadzieją, że będziemy mieli gdzie spać i nie trzeba będzie zbytnio kombinować w kolejnych dniach. Lotnisko jest położone w sumie w mieście, trzecim największym w Wietnamie i do hotelu dojeżdżamy o tej porze w 10-15 minut. Po drodze mamy chwilę na pierwsze szybkie obserwacje miasta i kraju. Nie unikniemy porównań z Tajlandią, z którą mamy już swoje doświadczenia i na ten moment zgadzamy się, że ulice tutaj wyglądają dość podobnie. O tej porze jest już jednak ciemno i tylko gdzieniegdzie majaczą całodobowe sklepy i knajpki sprzątane właśnie po zamknięciu. Pod hotelem wita nas dość silny, ciągły wiatr od strony morza. To dość przykra niespodzianka, bo liczyłem już na dobrą pogodę. Przypominam sobie też podejście do lądowania sprzed kilkudziesięciu minut i gwałtowne bujnięcie samolotem przy zniżaniu – to była już pierwsza, zignorowana przez nas wskazówka o wietrze.

Wpadamy na hotelową recepcję i próbujemy zagrać cwaną gapę (” jo nie wiedzioł”). Niestety, muszę sobie ogarnąć temat opłaconej rezerwacji samodzielnie z Agodą, ale na szczęście jest pokój dostępny na dziś, taki sam jak chcieliśmy (a w zasadzie nie, bo w pośpiechu klepnąłem twin zamiast double). Opłacamy go na jedną noc, po której nastąpi kontynuacja pobytu z mojej felernej rezerwacji. Wjeżdżamy na swoje 15 piętro i jeszcze chwilę zachwycamy się widokiem z okna, z jednej strony na nowoczesne wieżowce położone w centrum wzdłuż rzeki Hàn, a z drugiej na przyjemną piaszczystą plażę z palmami. Tego dnia było dużo intensywności i emocji, więc szybciutko padamy na twarze. Na szczęście na kolejny dzień nie zaplanowaliśmy niczego na sztywno, więc mamy w końcu w perspektywie w pełni przespaną noc i przyjemne, leniwe śniadanie nazajutrz. Tylko ten wiatr strasznie świszczy na wysokości 15 piętra…

W nocy dmuchało na tyle mocno, że obnażyło usterkę okna w naszym pokoju. W pewnym momencie zamek okna po prostu się poddał, w rezultacie czego pół nocy przespaliśmy przy akompaniamencie okna obijającego się o framugę oraz dźwięków miasta. Fun fact: pod naszym hotelem street food zwinął się dopiero po 3 w nocy, a już od 6 drogą wzdłuż wybrzeża przewalała się nieprzerwana fala skuterów. Do tych pojazdów trzeba się w Wietnamie przyzwyczaić – jednoślad z silnikiem jest tutaj na stanie 90% gospodarstw domowych. Skutery to główne źródło transportu, nie tylko osobowego 😜 Jako tako odespaliśmy noc i postanowiliśmy przed śniadaniem pójść na zwiady do hotelowego basenu na dachu, do którego wejście znajdowało się tuż obok naszego pokoju. Docierało już do nas powoli, że ten hotel z basenem to raczej nam się nie przyda, bo słońca raczej tu nie uraczymy. Na potwierdzenie tych refleksji deszcz przywitał nas jak tylko postawiliśmy stopę na dachu budynku. Rozejrzeliśmy się na szybko i uciekliśmy na śniadanie. Tu już było na wypasie – duża, elegancka i nowoczesna sala z obszernym bufetem i widokiem na morze. Okazuje się jednak, że oferta śniadaniowa nie kłania się zbytnio zachodnim gustom. Przykładowo, nie znaleźliśmy jajek w żadnej postaci, natomiast było kilka różnych dań na ciepło z makaronem i ryżem, a poza tym również kilka akcentów, które kojarzyliśmy już z Seulu (np. kimbap, czyli koreańskie sushi). Niemniej, wybór był na tyle duży, że bez problemu napełniliśmy brzuchy i załadowaliśmy energię na większość dnia. W międzyczasie przestało padać i zdecydowaliśmy się wyjść na spacer wzdłuż wybrzeża, kierując się w stronę oddalonej o kilka kilometrów buddyjskiej świątyni Chùa Linh Ứng, jednak bez ciśnienia, żeby tam dotrzeć.

Towarzyszył nam lekki dysonans – z jednej strony byliśmy rozczarowani bardzo wietrzną i pochmurną pogodą, ale jednocześnie cieszyliśmy się, że nie pada deszcz i możemy sobie chodzić w krótkich, letnich ciuchach. Chociaż nigdy nie byliśmy na Florydzie, to zgodnie uznaliśmy, że Da Nang to takie wietnamskie Miami z nowoczesnymi wieżowcami wzdłuż atrakcyjnej plaży. W sezonie musi tu być naprawdę spory tumult. Teraz jednak jest pusto i byłoby cichutko, gdyby nie ten porywisty wiatr. Większość restauracji przy plaży o tej porze nie funkcjonuje, ale te nieliczne otwarte zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Przed lokalami ustawiane są kaskadowo spore akwaria, w których można obserwować (i wybierać do zgrillowania) imponujące okazy różnych gatunków owoców morza. Przysięgam, że połowy z tych stworów nie byłbym w stanie nawet nazwać, natomiast gabaryty niektórych i świadomość, że pływają na co dzień w tych samych zbiornikach wodnych co my, może wzbudzać pewien dyskomfort. Przespacerowaliśmy się po opustoszałej promenadzie, robiąc tu i ówdzie przystanki na foteczki ciekawych obiektów (moi zdecydowani faworyci to budynek mieszkalny z balkonami porośniętymi zielenią a’la mediolańskie Bosco Verticale, oraz nieukończone jeszcze proste, strzeliste, bliźniacze wieże robiące olbrzymie wrażenie już nawet w stanie surowym zamkniętym). Po dłuższym spacerze postanowiliśmy przycupnąć na piweczko w przyzwoitym barze przy plaży – pomimo ponurej pogody wciąż było ciepło i przyjemnie było rozsiąść się z piwkiem na kanapie na piasku z widokiem na morze. To nasz pierwszy kontakt z wietnamską gastronomią i muszę przyznać, że mocno mnie przeraził, bo za dwa Tigerki zapłaciliśmy jakieś 36zł. Dżizzzz, to tutaj tak będzie? Przecież miało być tanio! Niech będzie że komfort i okoliczności wynagradzały ten wydatek, ale ogarnęła nas lekka niepewność w kontekście budżetu na ten wyjazd.

Spiliśmy na spokojnie swoje butelki, nadrobiliśmy internetowe zaległości i zamówiliśmy sobie Graba na dalszą część drogi do świątyni. Niby wszystko kulturalnie i usługa nie różni się od naszych uberów, ale tuż za miastem nasz kierowca przeprosił nas, zatrzymał się na poboczu i zniknął między drzewami. Z początku pomyśleliśmy, że gościa może przypiliło z fizjologią, ale dostrzegliśmy między tymi drzewami prowizoryczny stragan, na którym nasz driver kupił sobie chyba fajki i po chwili wrócił do pojazdu. Cel naszej wycieczki znajduje się na lekkim wzniesieniu i cały kompleks świątynny składa się z zadbanego ogrodu, ogromnego skierowanego w stronę zatoki i miasta posągu Lady Buddha, zabudowań świątynnych, oraz okazałej pagody, oddzielonej od reszty kompleksu sporym parkingiem. Gdy pojawiliśmy się na parkingu, szybko zrozumieliśmy że wcale nie jest tu aż tak martwo turystycznie, o czym świadczył zawalony autami plac i kilka autokarów, których 'zawartość’ skutecznie utrudniała nam w kolejnych godzinach zrobienie sensownych zdjęć 😜 Zapomniałem już jak bardzo imponujące potrafią być obiekty religijne w południowowschodniej Azji, a że był to nasz pierwszy taki odwiedzony w Wietnamie i różniący się jednak od podobnych, znanych nam z Tajlandii, przeeksplorowaliśmy go dość dokładnie, powolnie i przy akompaniamencie dużej ilości własnych achów i ochów. Kierowca, który zostawił nas na parkingu, w zasadzie poinformował nas że będzie na nas czekał, chociaż wcale o to nie prosiliśmy, a nawet protestowaliśmy, wiedząc że może nam to zająć kilka godzin i obawiając się jakiegoś naliczania należności za czekanie. Gość średnio nas słuchał więc pozostało nam zdać się na jego cierpliwość, bo nie planowaliśmy zwijać się stąd szybko. W zasadzie to chcieliśmy zostać do zmroku (który tu zapada dość wcześnie, ok 17), a potem przejechać do centrum miasta w poszukiwaniu jedzenia. Plan niemal udało się zrealizować, z tym że wraz z mrokiem pojawiło się oberwanie chmury, na które nie byliśmy gotowi. Jako że nie było czasu się zastanawiać, bo intensywność opadów jest tu jak pod prysznicem, pognaliśmy do pierwszego schronienia, jakie dostrzegliśmy. Było nim drzewo posadzone na sztucznym wzniesieniu, pod które trzeba było wysłać się po ławce i murki, a jak to drzewo, nie stanowiło jakiejś super skutecznej ochrony przed deszczem. Solidnie zmoczeni próbowaliśmy sobie zamówić przejazd z powrotem do hotelu, ale przecież w sytuacji oberwania chmury w milionowym mieście takich chętnych jest na pęczki, więc sukcesu w tym obszarze nie odnieśliśmy. Zaczęliśmy po cichu liczyć, że nasz dzisiejszy kierowca jednak okaże się ambitny i czekał na nas te kilka godzin. Gdy deszcz nieco ustał, wróciliśmy na parking z nadzieją na znalezienie transportu. Oczywiście od razu wyhaczył nas jakiś przedsiębiorczy lokales, który bardzo pokrętną logiką próbował nam przetłumaczyć, dlaczego nie złapiemy żadnego przejazdu z appki i powinniśmy jechać z nim. Trochę mam uczulenie na takich krętaczy i lekko go ignorowałem, a jednocześnie na parkingu wypatrzyłem autko, które wyglądało jak to, które nas tu wcześniej przywiozło. Oczywiście to tylko moje zyczeniowe myślenie, bo białych Corolli to tu jest tyle co niebieskich Fabii w warszawskim Uberze. Zanim się jednak o tym przekonałem, zdążyłem zapukać przez szybę do siedzącego w środku kierowcy i upewnić się, czy to ten, którego szukamy. Oczywiście to nie był ten, ale okazał się mega obrotnym, wygadanym gościem (o imieniu Thanh) z dobrym angielskim, który nie tylko zabrał nas (przez appkę) do hotelu, ale dał nam też polecenia fajnych miejsc do jedzenia i zaoferował się, gdybyśmy chcieli pojeździć gdzieś w regionie. To cenny kontakt, więc wymieniliśmy się na wszelki wypadek wiadomościami na Whatsapp.

Wskoczyliśmy do pokoju na szybkie osuszanie i przebranie – w planie mieliśmy nadal wizytę w centralnej części miasta z dala od plaży, szczególnie że Thanh mocno zarekomendował nam lokalne miejsce z zupką Pho. Skubany miał dobrą rekomendację – podjechaliśmy na miejsce i chcieliśmy się początkowo rozejrzeć po okolicy, ale głód nas szybko jednak zmotywował do skorzystania z poleconego Phở Bắc Hải. Usiedliśmy przy plastikowym stoliku na chodniku przy skrzyżowaniu i dostaliśmy taką zupkę, że klękajcie narody. Super aromatyczny, bogaty, doprawiony bulion z fajnie wyczuwalnym anyżkiem i bogatą wkładką mięsną z wołowiny. Przy okazji wyleczyliśmy się z naszych wcześniejszych obaw okołobudżetowych – za zupkę zapłaciliśmy 6zł, a za piweczko 3.5zł. Już mi się podoba! Pan z uprzejmości podstawił nam jeszcze wiatrak, który miał nas schładzać, ale nie doceniliśmy – dmuchał pełną mocą prosto na nas, a jednak te 25 stopni jest całkiem komfortowe i nie potrzebujemy dodatkowej wichury. Nie było już jednak z kim rozmawiać, opis przycisków po wietnamsku mnie pokonał – pozostało mi własnoręcznie odłączyć go od zasilania.

Z napełnionymi brzuchami mogliśmy w końcu przejść się wzdłuż rzeki i obejrzeć, co Da Nang ma do zaoferowania poza strefą stricte turystyczną. Nieco napaliliśmy się na most w centrum, który rozciąga się na długości 666m, a jego konstrukcja przybiera formę stalowego, podświetlonego tysiącami LEDów smoka, ziejącego wieczorami na przemian wodą i ogniem. Podobno to całkiem spektakularne widowisko, ale szybko okazało się, że odbywa się tylko w soboty i niedziele, więc nie mamy na nie szans. Podeszliśmy tylko bliżej mostu, żeby obejrzeć ten wielki, stalowy smoczy łeb i postanowiliśmy poszukać sobie jakiegoś przyjemnego miejsca na drineczka. Wzdłuż rzeki jest sporo nowoczesnych, wysokich hoteli, więc słusznie wydedukowaliśmy, że przynajmniej część z nich powinna mieć jakieś otwarte bary na dachu. Z Bangkoku wiedzieliśmy już, że to może być droga impreza, ale hej, małe przyjemności są ważne! Wybraliśmy sobie budynek, który najbardziej podobał nam się z zewnątrz i rzeczywiście udało nam się trafić na bardzo fajny rooftop w hotelu Haian. Widok na oświetlone miasto po zmroku, ciągnące się wzdłuż szerokiej i tętniącej życiem rzeki był rzeczywiście spektakularny. Sam bar tego wieczora był raczej słabo oblegany, ale za to designersko urządzony, dobrze osłonięty przed wiatrem, ceny raczej warszawskie, niż nowojorskie, a na ekranie nad barem wyświetlany był przytulny kominek. Totalnie tu zostajemy! Do tego drineczki też bardzo dobre więc absolutnie polecajka, jeśli kiedyś się tu pojawisz. Spiliśmy drinki, pojawiliśmy się w foto i nagrywki, a w międzyczasie pozostawałem na łączach z Thanhem, który miał nas zabrać nazajutrz do położonego na wzgórzach za miastem imponującego parku rozrywki Ba Na Hills. Trochę ustalaliśmy szczegóły, trochę negocjowaliśmy cenę, a skończyło się na tym, że wydłużymy tę jutrzejszą wycieczkę o jeszcze jeden punkt, a do Ba Na Hills Thanh ochoczo sprzeda nam bilety, które nie wiem skąd może mieć. Zakładam, że zarobi sobie na nich dodatkowo, ale niech mu będzie, odsprzedał nam je po cenie nominalnej. Mamy w miarę ogarnięty jutrzejszy dzień, więc możemy się skupić na planach na dzisiejszy wieczór. W temacie jutra kierowca upierał się na wyjeździe wcześnie rano, żeby uniknąć tłumów w parku rozrywki, ale pomni pogody i braku sezonu obstaliśmy przy 11:00, żeby móc się wyspać i skorzystać z wypasionego hotelowego śniadania. Tymczasem ruszyliśmy sobie spacerkiem w poszukiwaniu otwartego sklepu, żeby kupić sobie jakieś przekąski na wieczór i jutrzejszą całodniową wyprawę. Postanowiliśmy też przejść wspomnianym już smoczym mostem na drugą stronę rzeki w kierunku plaży i naszego hotelu, zahaczając przy okazji o jeden z nielicznych nocnych marketów, usytuowany w okolicach smoczego ogona. Niestety, po raz kolejny tego dnia dojechał nas deszcz, początkowo leciutki i ignorowalny, który po 10 sekundach zmienił się w pełnoprawny prysznic. Byliśmy wtedy na moście, jednak na szczęście dochodziliśmy już do przeciwległego brzegu. Szybko zeszliśmy schodami na nabrzeże, schowaliśmy się pod mostem i wezwaliśmy graba do hotelu. Niestety, z nocnego marketu nici. W oczekiwaniu na nasz pojazd obserwowaliśmy jeszcze, jak lokalesi radzą sobie z tymi nagłymi i intensywnymi opadami. Jak wspomniałem wcześniej, podstawowym środkiem lokomocji jest tu motor/skuter. Gdy tylko zaczyna padać, wszyscy natychmiast zjeżdzają na pobocze, wyjmują ze schowków foliowe płaszcze i bez większego zastanowienia kontynuują przejazd w rzęsistym deszczu. Przy tej ilości jednośladów daje to ferię wielokolorowych, mokrych, plastikowych ludzików sunących niestrudzenie błyszczącą jezdnią. Całe szczęście, że teraz mogliśmy oglądać ten spektakl przez okna absurdalnie wielkiego SUVa, który zabrał nas do hotelu. Ciekawy ten pierwszy dzień w nowym dla nas państwie. Jutro wycieczka, a więc przygoda!

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy