Seul&Wietnam’23: dzień 4, czyli po pachy w deszczu

Umówiliśmy się z Thanhem, że zabierze nas do Ba Na Hills, a następnie do Hoi An, w sumie za 1,150m VND (~190 PLN). Jak już wspominałem, zależało mu, żebyśmy wyruszyli wcześnie rano w celu ominięcia kolejek, na co nie chcieliśmy przystać, bo byliśmy wytyrani po kilku dniach przemieszczania się. Chcieliśmy nieco odespać i zjeść na spokojnie porządne śniadanie. Ostatecznie ustaliliśmy, że ruszamy o 11, a kierowcą będzie brat Thanha. Średnio wierzę w tego brata – mam wrażenie że dla uproszczenia i wzbudzenia zaufania Wietnamczycy wszystkich swoich ziomeczków przedstawiają turystom jako swoich braci. Niemniej, „brat” zameldował się punktualnie pod naszym hotelem wraz ze swoim małym Mitsubishi i ruszyliśmy w drogę. Gdy byliśmy w trasie, Thanh podesłał mi elektroniczne bilety wstępu do Ba Na Hills i zapewnił, że za całość (przejazdy i wstęp) możemy mu zapłacić po powrocie na koniec dnia. Ba Na Hills to wypasiony park rozrywki należący do dużej sieci Sun World, położony wysoko w górach, około 45 minut drogi z Da Nang wgłąb lądu. Po pogodzie nie mogliśmy sobie zbyt dużo obiecywać – panowało pełne zachmurzenie i wysoka wilgotność, a chmury wisiały nisko i mogły oberwać się w dowolnym momencie. Jedyny pozytyw to taki, że w Ba Na Hills nie było powszechnych na co dzień dzikich tłumów. Wiedzieliśmy jednak że pogoda jest ryzykowna. Po dojechaniu na miejsce w pierwszej kolejności obskoczyliśmy przyparkingowe stragany i zaopatrzyliśmy się w gustowne białe płaszcze przeciwdeszczowe. Jak się okazało później, to było bardzo dobrze zainwestowane 60zł.

Jak sama nazwa wskazuje, park rozrywki położony jest na wzgórzach, z podobno obłędnym widokiem, o czym przy obecnym zachmurzeniu nie mieliśmy szans się przekonać. Niemniej, aby dostać się na miejsce, należy odbyć 25-minutową przejażdżkę kolejką linową. Kolejek jest kilka i można sobie wybrać, w pobliże której z atrakcji chcemy się dostać. Żeby dotrzeć do którejkolwiek z dolnych stacji kolejki, trzeba przespacerować się z parkingu zadaszoną alejką kluczącą pośród pięknie zagospodarowanego zielenią i wodą parku. Oczywiście biznes nie znosi pustki – po drodze napotykamy wiele okazji i zachęt do zostawienia swoich dongów, głównie w zamian za lokalne prażone orzeszki. Nie byliśmy jakoś wielce zdeterminowani do korzystania z parku rozrywki, a naszym głównym celem był ten słynny Golden Bridge – wygięty w łuk most na szczycie góry, podtrzymywany przez gigantyczne dłonie. Jest to jedna z atrakcji Sun World i jedyna możliwość żeby go zobaczyć, to wykupienie nietaniego biletu wstępu na cały teren (900k VND / 150 PLN) od osoby. Postanowiliśmy wybrać kolejkę, która zatrzymuje się w punkcie najbardziej oddalonym od mostu, żeby móc sobie przejść całe wzgórze i zakończyć wizytę tym, na czym nam zależało. Po dłuższym spacerze wśród pięknej zieleni i po minięciu bajkowej świątyni wskoczyliśmy do wagonika, który miał nas zabrać na szczyt. Naszymi współpasażerami była mała ekipka z Tajwanu, rozmawiającą między sobą po angielsku. Początkowo przesuwaliśmy się jednostajnie nad obficie obrośniętymi zboczami w odcieniu absurdalnej wręcz zieleni. Po chwili coraz donośniej dochodził do nas intensywny szum, którego źródłem okazał się potężny wodospad. Było oczywiste, że taki natłok wody musiał oznaczać porządne zasilenie strumienia tam wyżej. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo po chwili całkowicie straciliśmy widoczność. Nasz wagonik wjechał w chmury, z każdej strony (włącznie z dołem) widzieliśmy jedynie gęste mleko i przysiągłbym, że w tym momencie jedna z naszych współpasażerek zbladła ze strachu na podobny odcień. Sytuacji nie poprawił fakt, że w pewnym momencie wagonik po prostu zatrzymał się na kilka minut po środku niczego, a nawet zaczął się bezwładnie cofać. Przyznam, że osobliwe doświadczenie i można stracić zmysł orientacji przestrzennej, gdy jest się przez dluzszą chwilę zawieszonym w jednolitym otoczeniu bez widocznych punktów odniesienia.

Ostatecznie szczęśliwie dojechaliśmy na szczyt i można było się zastanawiać, czy pierwsza atrakcja to jakiś tunel aerodynamiczny podłączony do górnej stacji kolejki. Z wagoników na centralny plac prowadził korytarz, przez który obecnie walił niemiłosierny, czołowy dla nas wiatr. Justyna waży pewnie połowę tego co ja i miała realne problemy przemieszczaniem się do przodu. Inna sprawa, że nie byliśmy zbyt zmotywowani do przesuwania się w tamtym kierunku, skoro w pysk wali nam wichura z deszczem, a widzimy też, że poza tunelem widoczność jest na jakieś 5-10 metrów. Skoro już jednak zapłaciliśmy za wstęp i wjechaliśmy tutaj, zepniemy się na mały rekonesans. Przywdziewamy przeciwdeszczowe kubraczki, wychodzimy z tunelu i okazuje się, że wcale tak srogo nie wieje – po prostu w korytarzu skumulował się ciąg powietrza, a poza nim można normalnie funkcjonować. Inna sprawa, że rzeczywiście nic nie widać i to co miało być imitacją francuskiego placu miejskiego jesteśmy w stanie dostrzec jedynie podchodząc blisko budynków. Deszcz stale siąpi, więc nie skupiamy się na pobocznych atrakcjach, które w normalniejszych warunkach muszą być spektakularne, bajkowe, nierealne. My decydujemy się odbębnić Golden Bridge i wracać na dół do auta. Wygodnie, bo przy samym moście jest stacja kolejki prowadząca bezpośrednio w okolice parkingu. Gorzej, że im bliżej mostu, tym bardziej pada deszcz. Widać, że inwestor był przygotowany na taką kombinację popularności atrakcji i niesprzyjających warunków pogodowych, bo przed mostem stoi ogromna „poczekalnia” przypominająca nieco namiot cyrkowy. Wewnątrz na środku mamy trochę miejsc siedzących, a dookoła sporo straganów z przekąskami i pamiątkami. Tu też widzimy największą kumulację odwiedzających. Co gorsza, ewidentnie wszyscy czekają na okno pogodowe i możliwość wyjścia na Złoty Most. Tymczasem, rozpadało się już na pełnej, do pomieszczenia co chwilę wpadają zmoczeni turyści, a tutejszy zarządca zaskakuje mnie zaradnością po raz kolejny – obsługa zasuwa po tej poczekalni z ogromnymi odkurzaczami do wody i słusznie – gdyby jej nie zbierać z posadzki, szybko brodzilibyśmy tu po kostki w kałużach. Wyglądamy co chwilę przez przeszklone drzwi w stronę mostu z nadzieją na chwilowe przejaśnienie i wyskoczenie na most zanim znudzony tłum zdąży się zorganizować do wymarszu. Z drugiej strony, z cukru nie jesteśmy, płaszcze mamy, więc może po prostu zignorować tę ulewę i po prostu wyjść? W końcu to Wietnam, nawet przy deszczu wciąż jest ciepło.

Ostatecznie dopinam płaszcz, zabezpieczam plecak szczelnym pokrowcem i wychodzę na pusty teraz most. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak tu jest pięknie i magicznie w pełnym słońcu, gdy widać krajobraz otaczających gór. Spacer w pełnym zamgleniu ma też swoje walory, ale jednak nie doceniłem siły natury. Justyna wybiegła za mną, jednak po chwili płaszcze poddały się, my również i musieliśmy oboje uciekać do wnętrza. Tu pojawił się problem, bo szorty które miałem pod płaszczem kompletnie mi przemokły. Spodenki to nie zmartwienie, ale telefony i paszporty w kieszeniach już bardziej. Byłem całkowicie zmoczony, a co gorsza, nie byłem w stanie znaleźć skrawka suchej powierzchni, żeby zająć się ratowaniem dobytku. Rozdzieliliśmy się i poszliśmy do toalety, żeby doprowadzić się do porządku po tym „wyczynie”. Tam jednak nie było lepiej, podobnie jak w głównej hali, wszystko i wszędzie było mokre, a dwóch typów gołymi klatami właśnie suszyło swoje koszulki pod szuszarką do rąk. Wyjąłem nasze paszporty z kieszeni i kurcze, nie wyglądało to najlepiej. Jedyny kawałek suchej powierzchni to spłuczki w kabinach, więc zamknąłem się w kibelku, ułożyłem wyściółkę z papieru toaletowego, osuszyłem dłonie i zacząłem ostrożnie przekładać strony paszportów pojedynczymi listkami papieru. Zabrało mi to dłuższą chwilę, ale potrzeba była pilna, chociaż nie taka, jak zwykle w toalecie 😜 Miałem oczywiście swój telefon, który solidnie zamókł razem z drugim, który na wyjeździe służy nam jako router. Nie zauważyłem, że ten drugi stracił zasięg i automatycznie wyłączył rozprowadzanie wifi, co oznaczało że ani ja, ani Justyna nie mieliśmy w tym momencie internetu. Justi przeżyla mikro zawał, gdy nie mogła mnie znaleźć ani w poczekalni, ani w okolicach toalet, nie miała internetu, ani nawet swojego biletu wstępu czy kontaktu do naszego kierowcy. Well, przynajmniej paszporty jako tako podratowanie 🙃 Na tym etapie byliśmy już tak przemoczeni, że po zjeździe na doł bardziej komfortowe było chodzenie na boso, niż w przesiąkniętych butach, a już na pewno lepiej było tak siedzieć w aucie, bo w południowo-wschodniej Azji OCZYWIŚCIE że w aucie zawsze musi chłodzić klima.

Szybko złapaliśmy się z naszym kierowcą, zrzuciliśmy co bardziej mokre rzeczy i ruszyliśmy w stronę Hoi An. Nie robiliśmy wcześniej jakiegoś wielkiego riserczu tego miasta, natomiast w wielu materiałach pojawiała się opinia, że to najpiękniejsze miasto Wietnamu. Centralna dzielnica to stare kolonialne budynki i wąskie uliczki rozdzielone rzeką, po której pływają dziesiątki łódek pięknie przystrojonych kolorowymi lampionami. Z tego względu warto pojawić się w Hoi An na wieczór. Jeszcze będąc w Seulu byliśmy zdecydowani spędzić tu jedną noc i nawet mieliśmy zrobioną rezerwację, ale niekorzystne prognozy pogody skłoniły nas do zmiany planów i skrócenia pobytu w środkowym Wietnamie o ten jeden dzień. Niemniej, do Hoi An dotarliśmy, mocno już wygłodniali, więc poprosiliśmy o podwózkę pod knajpę Pause and Enjoy, którą wygooglaliśmy sobie w trakcie przejazdu. Miasto ma kilka wysepek w centrum i nasz cel podróży znajdował się na jednej z nich, więc nasze auto musiało pokonać most. Dość osobliwy był fakt, że pod mostem niemal nie było prześwitu, natomiast uznałem że to przez dość płaską, nisko osadzoną konstrukcję i totalnie to zignorowałem.

Znaleźliśmy swoją knajpę i tu muszę zespoilować, że jedzenie dostaliśmy OBŁĘDNE! Restauracja prowadzona przez kilku młodych chłopaczków, z nowoczesnym wystrojem wewnątrz i niewielkim zadaszonym tarasem od strony bocznej, nieuczęszczanej uliczki. Oparliśmy swoje buty o murek, żeby straciły trochę wody i usiedliśmy sobie na tarasie. Karta wyglądała mega ciekawie, więc mieliśmy ogromny problem z wyborem, a chcieliśmy popróbować różnych rzeczy. Oczywiście wzięliśmy sobie po piwku, a do tego 4 różne dania i obsługujący nas pan nie dowierzał, że na pewno chcemy złożyć takie zamówienie. Był do tego stopnia zdumiony, że postanowił poprzez translator przekazać nam komentarz, że chyba bardzo lubimy jedzenie. Cóż, trudno zaprzeczyć 😁 Zamówiliśmy sobie zupkę pho z wołowiną, krewety z warzywami i ryżem, przepyszne wontony (w formie dużego chrupiącego nachosa) z warzywną salsą, oraz kapitalną grillowaną rybę w sosie tamaryndowym. Chłopaki z obsługi albo nie dowierzali, że damy sobie z tym radę, albo jedliśmy to w jakiś nieprawidłowy sposób, bo dosłownie co 5 minut ktoś do nas podchodził, pytał się czy wszystko w porządku i próbował nas instruować, jak jeść tę rybę w papierze ryżowym (czego nie chcieliśmy robić). Jedzenie było absolutnie rewelacyjne i zostawiliśmy totalnie wyczyszczone talerze, co wyraźnie wzbudziło podziw obsługi (Wietnamczycy raczej są znani z nikłej postury). W międzyczasie udało nam się przeczekać kolejną ostrą ulewę, która nie zrobiła już na nas większego wrażenia, szczególnie, że siedzieliśmy pod daszkiem i byliśmy zajęci tym fantastycznym jedzeniem. Na osobną uwagę zasługuje restauracyjna toaleta, która znajduje się na piętrze. Podobnie jak w Tajlandii, bardzo często miejsce zamieszkania i prowadzenia biznesu to ten sam budynek. Tutaj nie było inaczej – po restauracji biegały dzieciaki w pidżamach, a toaleta restauracyjna to tak naprawdę łazienka domowników, do której dochodzi się mijając pokój dziecięcy 🤣. Dla nas osobliwe, ale w tych szerokościach geograficznych chyba zupełnie oczywiste.

Dobrze wykarmieni, wypoczęci i nieco przeschnięci ruszyliśmy na obchód Hoi An… i daleko nie zaszliśmy. Najbliższe skrzyżowanie, na którym uprzednio musieliśmy omijać wielką kałużę, teraz było już całkowicie zalane powyżej kostek. Lokalesom ewidentnie to nie dokuczało – na środku ulicy został rozstawiony targ z pamiątkami i jedzeniem, a jedyny sposób, żeby się tam zbliżyć, to brodzenie w sumie nie wiadomo czym. Nie było wyboru, więc znów buty pod pachę i obeszliśmy sobie ten night market. Byliśmy na ulicy prostopadłej do rzeki i właśnie kierowaliśmy się w stronę wybrzeża. Bliżej końca ulicy dostrzegliśmy, że już w zasadzie jesteśmy w rzece bo ta całkowicie wylała, powierzchnią zlicowała się z nawierzchnią mostów i tarasami knajpek. Pomimo tego życie (i turystyczny biznes) toczyło się niewzruszenie – knajpy i bary nadal funkcjonowały, łódki z lampionami zasuwały po rzece, tylko wszędzie ludzie (i skutery!) brodzili po kolana w wodzie. Przeszliśmy sobie na drugą stronę mostu (czyli na stały ląd), gdzie grunt nieco się wspinał i poza pierwszą linią uliczki były suche i dostępne. Z pewnym żalem zignorowaliśmy na moście stoisko z przepysznie wyglądającymi kokosowymi ciasteczkami – po niedawnej wyżerce absolutnie nie mieliśmy pojemności na deser. Obiecaliśmy sobie, że spróbujemy tych ciastek gdzie indziej w trakcie tego wyjazdu. Za mostem wyszliśmy na równoległą do rzeki uliczkę, całkiem suchą i ładnie przystrojoną lampionami (no jest to zdecydowanie miasto lampionów). Okazuje się, że Hoi An to także zagłębie krawieckie, i jeśli masz tylko trochę czasu, to lokalni rzemieślnicy bardzo chętnie uszyją Ci w przyzwoitych cenach wypasione garnitury czy sukienki na miarę. Obeszliśmy kilka takich pracowni z lekką nadzieją, że znajdziemy coś fajnego wśród gotowych wyrobów – z oczywistych względów nie mogliśmy czekać. Jedna pani była nawet chętna przywieźć nam uszytą na gotowo sukienkę nazajutrz do hotelu w Da Nang. Mamy jednak dość wcześnie wylot, więc cała akcja wydawała się dość ryzykowna. Z pamiątek z Hoi An pozostaną nam piękne zdjęcia.

Byliśmy już niemal gotowi na powrót do hotelu i byłem umówiony z Thanhem, że on odbierze nas osobiście z Hoi An. Miałem mu tylko dać znać z odpowiednim wyprzedzeniem, co właśnie zamierzałem uczynić. Gdy wyjąłem telefon, zdałem sobie sprawę że mam bardzo krucho z baterią i powinienem się podładować. Oczywiście, że na takie okazje mam ze sobą na wyjazdach duży powerbank, natomiast tym razem telefon nie chciał współpracować. Mój Samsung krzyczał, że mam natychmiast odłączyć kabel, bo gniazdo ładowania jest zawilgocone, grozi awarią i nie będzie się ładował. Miałem jeszcze kilka procent baterii, które wykorzystałem na wiadomość do naszego kierowcy i znalezienie miejsca do przeczekania, bo Thanh mógł nas zabrać najwcześniej za godzinę. Udało się znaleźć przefantastyczny bar Moments Hoi An z nienajtańszymi, ale rewelacyjnymi drinkami, a do tego trafiliśmy na happy hours, więc zapłaciliśmy połowę. Żeby dojść do baru, musieliśmy pokonać jeszcze jedno zalane skrzyżowanie, dość osobliwe, na które z jednej strony wjeżdżały skutery, natomiast z drugiej… lampionowa łódka z turystami 🤣😘 Godzina w Moments minęła bardzo szybko i przyjemnie, głównie na wspominaniu hajlajtów dzisiejszego, nieco szalonego dnia. Gdy Thanh napisał, że już jest na umówionym skrzyżowaniu, na telefonie został mi 1% baterii. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się że to jest bardzo duże i bardzo zawalone samochodami skrzyżowanie, na którym niemal nie miałem szans dostrzec naszego auta. Naszemu kierowcy udało się dostrzec nas i całe szczęście, bo Samsung już kaput i byłaby duża komplikacja. Do Da Nang to jakieś 30 km, ale droga ciemna i z 'atrakcjami’, bo mijamy kilku nieoświetlonych rowerzystów, chociaż po reakcji naszego kierowcy stwierdzam, że tu to chyba norma. Mijamy również kilka wielkich wakacyjnych resortów na południe od miasta, kierujemy się w stronę plażowej dzielnicy i bankomatu – musimy rozliczyć się z naszym ziomeczkiem za transporty, a sumarycznie to całkiem sporo cashu, blisko limitu wypłat bankomatowych w tym kraju. Pro tip: niemal wszystkie banki w Wietnamie kasują jakąś tam niemałą prowizję za wypłacanie gotówki. Jeśli chcesz tego uniknąć, karty Visa w bankomatach ACB mają bezprowizyjne wypłaty. Nam elegancko działał tam Revolut. Nie potrzebujemy już kolacji, dzień był pełen wrażeń, a jutro koło południa opuszczamy Da Nang. Nie ukrywam, że mamy lekki niedosyt – przez pogodę (którą niedostatecznie zweryfikowaliśmy) nie byliśmy w stanie zobaczyć kilku miejsc z naszej listy i chyba chcielibyśmy tu kiedyś wrócić. Tymczasem lecimy w spanko. To był szalony dzień, a Wietnam zapowiada się ekscytująco!

 

 

 

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy