Seul&Wietnam’23: dzień 5, czyli jak nie dać się oszukać w Azji

Wspominałem już, że początkowo planowaliśmy zostać jeden dzień dłużej w środkowym Wietnamie i spędzić jedną noc w Hoi An przed ruszeniem w dalszą podróż. Zainspirowani zachęcającymi rolkami na insta zaplanowaliśmy wizytę na wyspie Cat Ba i stamtąd chcieliśmy odwiedzić prawdopodobnie najsłynniejszą atrakcję Wietnamu, czyli Zatokę Ha Long. Ba! Siedząc jeszcze przed wylotem na lotnisku we Wrocławiu zarezerwowaliśmy sobie loty do Hanoi, skąd mieliśmy przedostać się na wybrzeże. Da Nang nie dawało jednak perspektyw na lepszą aurę, natomiast na północ kraju nadchodziło już zdecydowane rozpogodzenie. Wcześniejszy wylot z Da Nang wiązał się ze sporym przearanżowaniem logistyki. Okazało się, że w nowej dacie sensowniej i taniej będzie polecieć VietJetem do portowego Haiphong, co oznaczało odpuszczenie pierwotnie zarezerwowanych biletów Vietnam Airlines. Rezygnacja nie była na szczęście bardzo bolesna i dostaliśmy zwrot ceny biletu z potrąceniem jakichś 20 USD od osoby. Kolejną sprawą do rozstrzygnięcia była kwestia noclegu na Cat Ba – było kilku kandydatów, w tym jeden spektakularny, ale bardzo drogi jak na tutejsze warunki, położony przy plaży Cat Co 1 hotel Flamingo. Kontrkandydatami były hotele położone wzdłuż głównej drogi od strony miejskiej zatoki, znacznie tańsze (chyba, że wybierało się pokój z widokiem na zatokę, to wtedy cena +50%). Zdecydowaliśmy się póki co na rezerwację tańszego pokoju w CatBa Paradise Hotel, z którego pewnie i tak niewiele pokorzystamy, bo planujemy spędzać całe dnie na zewnątrz. Mimo wszystko, lubię w wyjazdach do południowo-wschodniej Azji serwować sobie ten dreszczyk niepewności, nutę przygody, planowania wszystkiego na bieżąco, na ostatnią chwilę.

Jemy ostatnie wystawne śniadanie w naszym wypasionym hotelu w Da Nang (z którego de facto nie pokorzystaliśmy należycie z uwagi na offseason i brak pogody) i koło południa ruszamy na lotnisko. Każdy z lokalesów, pytający o nasze plany, robi grymasy skonsternowania połączonego z lekką szyderą gdy słyszy o Haiphong, jako naszej destynacji. Do dziś nie wiem o co chodzi – czy Haiphong jest Radomiem, albo Sosnowcem Wietnamu? Nie przejmujemy się tym zbytnio, bo nie zostajemy w mieście – z lotniska planujemy przedostać się do portu i stamtąd promem na wyspę. Jak dalej dostać się do hotelu? Zobaczy się w porcie. Liczyliśmy, że wzorem Tajlandii, na lotnisku będzie do wyboru wachlarz lokalnych przewoźników oferujących przejazdy w różnych turystycznych kierunkach. Po wylądowaniu okazało się że jest zonk – lotnisko małe, puste, przewoźników i busików brak. Teoretycznie można też dostać się do do stacji kolejki linowej przeciągniętej na dystansie 4 kilometrów wprost na wyspę. Niestety, ta stosunkowo świeża inwestycja nie dźwignęła się po lockdownach i obecnie nieużywana niszczeje. Zamawiamy więc Graba, który ma zabrać nas do portu promowego Bến phà Gót. Z lotniska to jakieś 24km głównie przez portowe przedmieścia miasta, wyjątkowo nieurodziwe, opustoszałe, ale bardzo perspektywiczne. Po drodze widzieliśmy nowopowstające siatki ulic, rozrastającą się infrastrukturę portową, oraz wjazd do na teren wspomnianej wyżej kolejki linowej, należącej do Sunworld (czyli operatora Ba Na Hills). To w ogóle całkiem osobliwe, że sieciowe parki rozrywki są tak gigantycznym biznesem w tym kraju. Osobliwa była też droga do portu z kilkunastokilometrowym odcinkiem idealnie prostej, nudnej jezdni, która nie miałaby szans powstać w takiej postaci w polskich realiach.

Dojeżdżamy na parking przy porcie i natychmiast robi się ciekawie. Podbija do nas para lokalesów, zagaduje czy chcemy wsiąść na prom na Cat Ba i jeśli tak to bilety kupuje się u nich i kosztuje to 110 tys. dongów czyli jakieś 17zł. Na dowód tego machają nam bloczkiem biletów z podaną ceną wybitą na bilecie za pomocą pieczątki. Zasadniczo to nie jest jakiś majątek, ale po pierwsze, jak na wietnamskie warunki trochę to jednak dużo, a po drugie, skoro jest przeprawa promowa to powinna być jakaś kasa, a nie baba na straganie ze spożywką próbująca nam to wciskać, jakby to był Thermomix z grubą prowizją. Ogólnie zgubił ich ten nadmierny entuzjazm – nie uwierzę, że ktoś by tak wokół nas skakał, gdyby nie miał czegoś do ugrania. Postanowiłem na chwilę zignorować natrętów i przejść się po tej wątpliwie urodziwej okolicy. Pan „biletowy” oczywiście za mną jak natrętna mucha, powtarzający że przecież jak chcę bilet na prom, to on ma. Wszedłem do jedynego poważnie wyglądającego budynku (cały plac dookoła wyglądał jak opuszczony parking, albo zasyfione gospodarstwo w polskich najntisach), który okazał się jakimś kapitanatem portu z jednym znudzonym panem siedzącym za okienkiem, jednak nie było to okienko z biletami. Pan od jakiegoś czasu już nas obserwował, ale nie był zainteresowany jakimkolwiek pomaganiem. Jednak gdy wszedłem tam do niego i zapytałem wprost o kasę biletową, pan podniósł się łaskawie z krzesła i poprowadził nas za róg w kierunku nabrzeża, gdzie przed wejściem na pirs stała sobie kulturalna budka kasowa. Mój „biletowy” stracił w tym momencie cały swój rezon, bo okazało się że oficjalna cena biletu na prom w kasie to 13000 VND czyli jakieś 8 razy mniej, niż gość chciał od nas pobrać. Taka ogólna rada przy podróżach do południowo-wschodniej Azji – przyda się ograniczone zaufanie do informacji, które przekazują Wam zaczepiający was lokalesi.

Wbijamy na pirs, gdzie na przeprawę promową czeka kilka samochodów, a obok na zadaszonym chodniku kilkanaścioro pieszych, oczekujących pośród prowizorycznie zaaranżowanych straganów z przekąskami i napojami. Między pieszymi krąży gość proponujący podwózkę do Cat Ba town, na co początkowo reaguję głośnym przewracaniem oczami i wieszczę kolejny scam. Podobne odczucia mają pozostali turyści, którzy jeden po drugim spuszczają oferenta na drzewo. Gość w końcu podchodzi do nas i po krótkiej rozmowie okazuje się, że ma dla nas całkiem spoko deal. Pan ma fajną furkę i właśnie wraca z ojcem z zakupów na lądzie – proponuje, że odstawi nas pod sam hotel za przyzwoity hajs, sporo niższy niż sprawdzany przez nas w tym momencie Grab. Pan miał solidnego, sporego SUVa, jakieś Mitsubishi albo Toyotę na wypasie, w środku obitego koniakową skórą, włącznie z wnętrzem bagażnika. Można więc powiedzieć, że nasze plecaki podróżowały promem zdecydowanie bardziej luksusowo, niż piesi pasażerowie. My tę krótką przeprawę przesiedzieliśmy we wnętrzu klimatyzowanego auta, ucinając sobie pogawędkę z kierowcą. Sam prom był raczej nikłych rozmiarów, mieścił zaledwie kilka aut i ewidentnie lata świetności miał już za sobą (i to dekady temu). Robiliśmy sobie nawet podśmiechujki, że w Europie to nie miałoby prawa pływać i przewozić ludzi.

Aby dojechać do Cat Ba Town, trzeba przejechać całą wyspę, co okazało się mieć pewne walory krajoznawcze. Dostaliśmy przedsmak tego, co może nas czekać na zatoce, a więc kopiaste, zazielenione, obłe wzgórza rodem z jakiegoś Avatara. Tutaj obserwujemy to jako ukształtowanie terenu wyspy, ale już wkrótce będziemy oglądali podobne skały wyrastające bezpośrednio z wód Morza Południowochińskiego. Po 10 minutach jazdy przez wyspę pan kierowca zatrzymał się przed ładnym jednorodzinnym domkiem, odstawił tam ojca, zrzucił z bagażnika worek świeżych pomarańczy i zgodnie z obietnicą odwiózł nas następnie pod hotel w mieście. Udał się nam ten deal! Już na pierwszy rzut oka Cat Ba Town o tej porze roku jest bardziej żywe od Da Nang. Główna droga ciągnie się wzdłuż niewielkiej zatoki i po jednej stronie oferuje feerię knajp i innych przybytków (co istotne, funkcjonujących) skrojonych głównie pod turystów. Druga strona ulicy, ta od wody, to ładnie zagospodarowana, estetyczna promenada, której nie powstydziłyby się hiszpańskie kurorty. Do tego jest już w miarę ciepło, a od pojutrza ma być już pełne, kulturalne latko. Będą Państwo zadowoleni!

Wbijamy do hotelu i wiadomo, jak białasy przyjechały, to obsługa jest ą ę, a przy okazji próbuje nas zbajerować na dodatkowe wycieczki, oczywiście po cenach z dodatkową prowizją. Zanim do wycieczek, to jeszcze musimy się zameldować. Plan jest taki, że zostajemy na miejscu na 3 noce i ustaliliśmy, że porozmawiamy na miejscu z recepcją o ewentualnym upgradzie pokoju do takiego z widokiem na morze. Umówiliśmy się, że jeśli dopłata na miejscu byłaby na poziomie 100zł za noc, to bierzemy. Będąc już na recepcji, pan rzeczywiście zaproponował nam stówkę, ale w tysiącach dongów (czyli 160zł), na co wciąż byliśmy gotowi przystać. Po chwili okazało się, że te 100k VND to dopłata nie za noc, lecz łączna za cały pobyt, więc już w ogóle zrobiło nam to dzień. Tym sposobem zameldowaliśmy się w pokoju na wysokim piętrze, z wielkim oknem wychodzącym wprost na zatoczkę. Czy to jest najlepszy widok jaki kiedykolwiek miałem z hotelowego pokoju? Prawdopodobnie tak!

Musieliśmy złapać drzemkę po podróży, jednak wisiało nad nami kilka palących kwestii, które musieliśmy jeszcze ogarnąć jeszcze tego samego dnia. Po pierwsze, najbardziej oczywista (szczególnie w odniesieniu do takich foodiesów jak my) to głód, który po całym dniu podróży był już przepotężny. Po drugie, wciąż nie mamy konkretnych planów na tutejszy pobyt i trzeba by zająć się ogarnięciem jakichś wycieczek. Po trzecie, kończą nam się ubrania i trzeba znaleźć jakieś pranie. Oczywiście można to zrobić w hotelu, jednak proponowana tu cena 100 kVND per kg wygląda nam podejrzanie. Przeglądając wcześniej miejscowe, noclegi wpadł mi w oko przyjemny hotel, położony nieco na uboczu przy małym jeziorku w głębi miasta. Miał spoko oceny i opinie, a do tego przyjemny wystrój, więc stwierdziliśmy, że skoro tam nie śpimy, to teraz przynajmniej obczaimy miejscówkę i zjemy tam kolację. Niestety, lekkie rozczarowanko. Świeże sajgonki na starter były spoko, ale makarony (jeden z owocami morza, drugi z wołowiną) już słabiutkie i nie bronił ich nawet rozmiar porcji. Jedzenie nie mogło nam jednak popsuć humorów. Mieliśmy poczucie nowego otwarcia tego wyjazdu – w końcu po kilku dniach uciekliśmy od mrozów Seulu i deszczy Da Nang. Przed nami coraz lepsza pogoda, a póki co delektujemy się jakimś ciemnym kraftem i zimniutkim Tigerem. Life is good.

Po kolacji ruszyliśmy już w stronę hotelu, ale żeby tam dotrzeć, musimy przejść praktycznie wzdłuż całej głównej drogi miasteczka, co jest w zasadzie korzystne dla nas w kontekście ogarnięcia pozostałych naszych otwartych kwestii. Zahaczamy o biuro turystyczne, w którym dziewuszka sprawiała wrażenie, jakby sama nie była przekonana do tego, o czym próbuje nam opowiedzieć. Rezygnujemy więc i idziemy dalej. Robimy mały rekonesans barów z myślą o kolejnym wieczorze. Bliżej naszego hotelu trafiamy w końcu na sensowne biuro Cat Ba Local, w którym za biurkiem siedzi dziarski młody łepek, na oko nie więcej niż 20 lat. Przedstawił się jako Drake 🙂 Taki trochę chojrak, cwaniaczek, ale bardzo kontaktowy i pewny swojej oferty. Od razu łapiemy dobry vibe, sporo sobie żartujemy. Ziomeczek opowiada nam o dostępnych wycieczkach i po chwili mamy już pewność, że z nim ogarniemy oba dni naszego pobytu, a ponadto tranzyt w kolejne miejsce. Jest już mega późno, ale młody dzwoni gdzieś i po chwili potwierdza, że mamy miejsca na wycieczkę nazajutrz rano. Sukces. My spokojni, a młody mistrzunio. Na koniec podpytuję go jeszcze, zupełnie bez nadziei, czy nie wie gdzie tu można zrobić pranie w sensownych pieniądzach. Szefunciowi zaświeciły się oczy, wykonuje kolejny telefon i mówi że jak mu zaraz przeniesiemy brudy, to będziemy mieli ogarnięte na kolejne popołudnie i to za połowę ceny 'z ulicy’ i chyba 1/3 hotelowej. No polecam typka, nie zginiecie z nim.

Misja skończona, można iść spać. Minusem tych zorganizowanych wycieczek jest to, że odbiór z hoteli jest o totalnie niewakacyjnych godzinach. Nie chcemy zarywać nocki, więc idziemy grzecznie do pokoju. Całkiem sporo treści jak na nudny, tranzytowy dzień, prawda?

Sprawdź też inne wpisy:

Damian Pe

Początkujący bloger, pasjonat podróży na własną rękę, wytrawny łowca promocji, fan koszykówki, miłośnik jedzenia, uzależniony od wszelkiej aktywności fizycznej. Tutaj przeczytasz dzienniki z moich (nie)zwyczajnych wyjazdów wakacyjnych.

Najlepsze wyjazdy